– Był rybakiem jak my? – nie wytrzymała Sancha.

Bajarz zmarszczył z przyganą brwi.

– Sądzę, że nie miałby nic przeciwko temu, aby nazwać go rybakiem – odpowiedział powoli. – Córka nadała mu miano pasterza ryb. Miała jasne włosy i oczy, w których odbijało się niebo, a kiedy biegła po morskim piasku, jej stopy były bielsze od piany. Pewnego razu jej uroda ściągnęła wzrok czarodzieja, który mieszkał w wieży nieopodal. Gdy na nią popatrzył, nie potrafił już odwrócić spojrzenia, pragnął widzieć ją znów i bez końca. A ona śmiała się tylko. Im dłużej brzmiał jej śmiech, tym większa złość rosła w sercu maga. Przygotował w pracowni napar fiołkowy jak krew mątwy i wylał go w zatoce, gdzie miała zwyczaj się kąpać. Gdy zaś o poranku dziewczyna, jak co dnia, zeszła na brzeg, czarodziej czekał na nią, pełen słodkich zapewnień i obietnic. Ale ona nie chciała go nawet wtedy. Nie wierzyła, że mógłby uczynić jej krzywdę. Po prostu rozpuściła włosy, odwróciła się do niego plecami i weszła w morze. A czarodziej upadł na piach, krzycząc z rozpaczy i upokorzenia tak głośno, że usłyszało go sześć wielkich czarnych brytanów, które strzegły jego wieży. Potem wypowiedział zaklęcie i wezwał demona.

Dziewczynka poczuła miły dreszcz przerażenia. Uwielbiała historie bajarza. Zwłaszcza te o demonach.

– Sześć olbrzymich psów, czarnych niczym smoła albo serce lamii, runęło ku kąpiącej się dziewczynie. Lecz demon był najszybszy. Kiedy odwróciła się ze strachem ku nadbiegającym zwierzętom, otoczył ją niby ciemna chmura i wciągnęła go w siebie jak oddech. Upadła w wodę, prosto pod nogi rozjuszonych brytanów. Psy ją opadły i nie zdołały już się cofnąć, gdyż właśnie w tej chwili dziewczyna zaczęła się przemieniać, rozrastać i potwornieć. Rysy rozmyły się, twarz pokryła gruba pomarszczona skóra, a śmiech przeszedł w chrapliwe rzężenie i umilkł na zawsze. Ramiona i nogi przywarły do korpusu, zrosły się z nim w jedno. Na koniec zaś wchłonęła ciała brytanów, stopiła się z nimi, pozostawiając jedynie sześć paszcz, które ujadały z przerażeniem i kłapały ostrymi zębami. Dopiero, kiedy potwór z wysiłkiem wypełzł na brzeg, mag pojął w pełni, czym było jego zaklęcie. Nie potrafił go wszak cofnąć i ocalić dziewczyny o imieniu Skylla, więc tego samego dnia powiesił się na szczycie własnej wieży.

– Skylla? – wykrzyknęła stłumionym głosem Sancha.

Bianco z przyganą pociągnął ją za rękaw, zamilkła, więc pospiesznie. Ale właśnie tak nazywano sześciogłowego potwora strzegącego wejścia do ich zatoki.

– Ale jego śmierć nie wyzwoliła demona. – Bajarz ze smutkiem potrząsnął głową. – Zwykle potrafią się uwolnić po śmierci maga, który je spętał. Ten jednak widać był zbyt słaby, by strząsnąć zaklęcie, lub zanadto zagubił się w dziewczynie, również obłąkanej ze strachu…

– Czy tak właśnie powstały potwory? – zapytał z napięciem Bianco. – Z powodu zaklęcia, które poszło nie tak, jak trzeba?

Starzec milczał długo. Sancha pomyślała, że obraził się na dobre i nie przemówi więcej.

– Czasami – odparł wreszcie. – Inne uczyniono w rozmysłem. Argusów stworzono w czasach przed Guerre dei Gierofanti dla ochrony stad i aby z murów oraz wież obronnych wypatrywały wroga. Syreny były z początku ozdobą książęcych zwierzyńców. Wylegiwały się na marmurowych podestach, czesały srebrnymi grzebieniami włosy i śpiewały ku uciesze gości. Trytony miały odnajdować w oceanie ławice ryb i napędzać je w rybackie sieci, harpie zaś tępić drapieżne ptaki, by nie porywały z ludzkich osad kurcząt, gęsi, królików i jagniąt.

– Później jednak zdołały się uwolnić – odgadł Bianco.

– Nie, nie uwolnić – poprawił ostro bajarz. – Zaledwie zbiec na pustkowie, z dala od ludzkich siedzib i magów, którzy je powołali do podksiężycowego świata. Uciekały do kryjówek takich, jak ta wyspa, zagubiona pomiędzy odmętami na skraju Arcipelago delia Rugiada Rossa. W najbardziej niegościnne, ponure i jałowe z miejsc. – W zadumie przeczesał rzadką brodę palcami.

– Nasza wyspa nie jest… – zaprotestowała Sancha, lecz Bianco znów szarpnął ją za koszulę, tym razem mocniej i ze złością.

Bajarz nie zwrócił na nich uwagi.

– Zupełnie jakby mogło to cokolwiek pomóc – podjął z cicha. – Bo przecież pozostały uwięzione, bezpowrotnie spętane materią i zamknięte w obcych kształtach. Nie potrafią się uwolnić. Nawet teraz. Może już wcale nie pamiętają, kim były wcześniej, swobodne i nieposkromione na przestrzeniach dziewięciu sfer nieba. Duchy powietrza i pustki, mieszkańcy ponadksiężycowego świata. Któż jeszcze zdoła odczytać ich minioną chwałę w tych plugawych, wynaturzonych formach?

Dziewczynka spuściła wzrok. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Ale też starzec nie odczekiwał od niej odpowiedzi.

– Jednak nie na tym polegał błąd magów, wcale nie – ciągnął posępnym tonem. – Siedzieli w swoich wieżach z piaskowca i kamiennych zamkach, tacy pewni własnej potęgi, ufni w swe obliczenia, mapy nieba, formuły i magiczne księgi. Nie przewidzieli, że nie starczy tchnąć życia w nowe kształty, trzeba jeszcze nad nim zapanować. A to się nie udało, więc nie mogąc ich zniszczyć, odpychali własne nieudane twory na najdalsze krańce ziemi, aż w końcu stały się niczym gęsta, purpurowa piana, którą unosi się na brzegach niezmierzonego morza. Tak, tym właśnie były potwory dla magów. Krwawą pianą, którą czasami sztormy rzucają im pod nogi, a wtedy trzeba ją jak najszybciej zdeptać i zmyć z trzewików. Tymczasem piana rozrastała się, a fale niosły ją coraz dalej…

Umilkł. Sancha wsunęła dłoń w palce przyjaciela i dała mu znak, żeby odeszli po cichutku, bo słowa bajarza dziwnie ją przerażały. Chłopiec jednak odsunął ją lekko i nadal stał w miejscu, aż starzec ponownie ocknął się z zadumy.

– Wciąż nie rozumiecie? – rzucił.

W pytaniu było tyle złości, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.

– Magowie też długo nie rozumieli, choć powinni się domyślić, skoro tylko pierwsze lamie pojawiły się w nabrzeżnych zaroślach, a harpie zaczęły wić gniazda na dzwonnicach kościołów. Niepostrzeżenie na krańcach świata wezbrał przypływ. Potwory nie potrzebowały już czarodziejów. Nie były dłużej obce w naszym świecie. Rosły w siłę i płodziły nowe pokolenia.

– Przecież to tylko potwory – wykrztusiła zdezorientowana Sancha.

Bianco tak gwałtownie wyrwał dłoń z jej uścisku, że aż się zachwiała. Odwróciła się ku niemu, zaskoczona, ale on spoglądał już gdzie indziej. Osłaniając dłonią oczy, patrzył wysoko ponad wioskową palisadą.

– Dafnisy! – wykrzyknął z całych sił. – Dafnisy się pylą! Wiatr miota je na nasze pola! – Resztę jego słów zagłuszyła wrzawa, która podniosła się przy pomoście.

Sancha podążyła za jego spojrzeniem i – jak zwykle – nic nie dostrzegła. Ale Bianco na pewno miał rację. Gdzieś na północ od wioski, w przybrzeżnym lesie, osłonięte gęstwiną dafnisy rozkrzewiły się i zakwitły szkarłatnym kwieciem. Gdy zaś przekwitły, wicher nadął błoniaste worki nasion i uniósł je znad ziemi rdzawą chmurą na poszukiwanie nowych, sprzyjających gruntów. Jeśli padną na żyzną ziemię – od lat spulchnianą motykami, czyszczoną z kamieni i wciąż wilgotną od nocnego deszczu – błony skurczą się i popękają, a ze środka wyłonią się zarodki, żywe i łakome. Wypuszczą długie, chwytne wici, wrosną w glebę, zakorzenią się głęboko, a ich jad będzie z każdą chwilą nabierał mocy. Po kilku dniach urodzajne pole zmieni się w uroczysko, na które ani człowiek, ani zwierzę nie ośmieli się wkroczyć.

O ile zdążą się rozplenić, pomyślała Sancha. O ile nie wyrwiemy ich teraz, póki są młode i słabe, i nie rzucimy w palący ogień.

Odruchowo potarła łydkę, oparzoną dzisiejszego ranka. Dobrze wiedziała, co należy uczynić, bo dafnisy pyliły się kilka razy w roku i cała wioska zgodnie ruszała je pielić, jeżeli usiłowały się zagnieździć nieopodal osady. Właściwie nie były najgroźniejszymi z potworów, choć Sancha słyszała o starych, rozrośniętych monstrach, które pluły jadem na odległość rzutu kamieniem i błyskawicznie oplatały ofiarę palącymi wiciami. Jednak nie bała się ich nadmiernie. Zanadto były niemrawe: nogi-korzenie więziły je w jednym miejscu. Budziły tylko wstręt.