– A matka Bianca?

Bajarz odwrócił wzrok.

Niespodziewanie Carisio zaniósł się ostrym, szczekliwym śmiechem. Zachwiał się, włócznia wysunęła mu się z palców. Przytrzymał ją niezdarnie lewą, wyschniętą ręką i zaraz ugodził w grzbiet jednego z czarnych wioskowych kundelków, który, korzystając z zamieszania, próbował podkraść się bliżej l’Albero.

Carisio wyprostował się znowu. Na jego twarzy lśniły kropelki śliny.

– Wisi po drugiej stronie l’Albero del Miracolo, żeby na synka nie spoglądała i żeby na nas stąd nowe nieszczęście nie spadło – oznajmił bełkotliwie, jak miał we zwyczaju. – A gębę ma szmatami zatkaną, więc możecie sobie popatrzeć.

Dziewczynka uczyniła szybki krok naprzód, jakby chciała się rzucić na strażnika, lecz bajarz pochwycił ją za ramię. Szarpnęła się raz i drugi, starzec jednak wciąż trzymał, z siłą zdumiewającą w jego wieku.

– Chodźmy stąd – powiedział, kiedy poddała się i przestała walczyć.

– Nie na przystań.

– Dobrze – zgodził się. – Dokąd zatem?

– Na pole – odparła bez wahania. – Nikt nam nie przeszkodzi, bo dafnisy i tak trzeba wyplewić przed zmierzchem.

Brwi bajarza drgnęły, a twarz spochmurniała na chwilę.

– Zgoda – rzekł jednak cicho.

* * *

Dzień był słoneczny i kiedy tylko słońce wspięło się wyżej, od nagrzanej, twardej ziemi podniósł się okrutny skwar. Sancha zatrzymała się na moment, podparła na rękach i z trudem rozprostowała plecy. Jej spódnica pożółkła już od pyłu, a kolana, poranione od pełzania po kamieniach, piekły niezmiernie.

Matka była chyba zadowolona, kiedy po powrocie z przystani zastała ją z motyką na polu. Wprawdzie prędko zaczęła mruczeć pod nosem, po czym kazała córce przenieść się do winnicy, gdzie nie będzie się plątać ludziom pod nogami i przeszkadzać im w ciężkiej pracy. Ale nie utyskiwała głośno na niezdarność i ślepotę dziewczynki. Dała jej nawet bukłak wody, który Sancha nieopatrznie zostawiła w domu. Tylko na bajarza nie zwracała zupełnie uwagi, choć razem z innymi wyrywał z ziemi młode, purpurowe potworki. Dla niej równie dobrze mógłby nie istnieć.

Starzec też przystanął, chwycił się tyczki, podpierającej winorośl, i dźwignął z wysiłkiem. Nie pozostało tu wiele dafnisów, zresztą kamienista gleba winnicy nie nęciła ich zbytnio, wolały uprawne pole. Ale wicher niósł je szeroko i niektóre z potworów wykiełkowały właśnie tutaj. Trzeba było obejrzeć każdy krzaczek, rozgarnąć liście i z bliska przepatrzeć szczepy, czy nie kryją się między nimi czerwone, chwytne pędy. Niby winnica nie była duża, zaledwie kilkanaście rzędów krzewów, ale wąskim paskiem ciągnęła się pomiędzy rzędem wzgórz i niełatwo było ją obrobić.

– Odpocznijmy – poprosił starzec.

Ziemia opadała tutaj lekko, a grzbiety dwóch pagórków kryły ich przed wzrokiem pozostałych wieśniaków.

Zamiast odpowiedzieć, dziewczynka zacisnęła dłonie na czerwonej wici i szarpnęła ją z całej siły. Przyssawki natychmiast przylgnęły do skóry, a piekące nici owinęły się wokół przegubów. Aż sapnęła z bólu. Dafnis zaskrzeczał wstrętnie, wystrzelając ku niej kolejne chwytne pędy. Usłyszała dźwięk pękających parzydełek, które rozpryskiwały się, uwalniając żrący jad. Kilka kropel spadło jej na policzki. Na szczęście potwór nie zdążył się jeszcze w pełni rozwinąć, więc zapiekło tylko jak od śliny ropuchy. Dorosły dafnis mógłby ją oślepić.

Jakby to mogło wiele zmienić, pomyślała gorzko, ocierając twarz rękawem. I tak oślepnę. Matka przepowiedziała mi to dawno temu.

Obraz rozmazał się nagle, jak zwykle, kiedy przypominała sobie tamte słowa, a wici dafnisa zmieniły się w bezkształtną purpurową plamę. Znów zapiekło, kiedy łza spadła w miejsce podrażnione jadem. Może i lepiej, pomyślała Sancha; koncentryczne, jaskrawe kręgi wirowały jej przed oczami, a dafnis wił się w jej palcach i piszczał, walcząc o wolność. Może i lepiej, jeśli świat jest plątaniną rozmazanych plam.

W tej samej chwili kręgi zbiegły się wreszcie w twarz Bianca, tak wyraźną, że niemal krzyknęła. Na szczęście potwór uległ w końcu. Korzenie z mlaskiem wyszły z ziemi, ale wici nie chciały się jeszcze poddać. Czepiały się ubrania Sanchy i boleśnie targały za warkocz, kiedy niosła dafnisa do ogniska.

– Uspokój się! – Bajarz unieruchomił jej dłonie i odciął nożem najbardziej uparte z pędów. – I wytrzyj natychmiast ręce.

Jad wgryzł się głęboko w skórę i oleista wydzielina była teraz przemieszana z krwią. Ból ustał, zastąpiony przez odrętwienie. Niezdarnie otarła ręce o spódnicę. Bajarz z dezaprobatą zacmokał wargami.

– Trzeba obmyć i przewiązać – zdecydował.

– Po co? – Wzruszyła ramionami.

Popatrzył na nią przenikliwie, po czym wziął dzban i chlusnął na jej dłonie wodą. Była krystaliczna i tak zimna, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.

– Dosyć, Sancho – powiedział. -Jutro rany się zaognią. Nikomu to nie przyniesie pożytku, jeśli stracisz kilka palców. Najmniej zaś tobie.

Oddarł długi pas u dołu tuniki i obwiązał rany.

– Ból nie przytłumi bólu – dodał łagodniej. – Okaleczysz się tylko.

– Nienawidzę ich! – wybuchła Sancha. – Matki, ojca Barnaba, wszystkich! Czy nie dość im syren? Musieli jeszcze jego? Zresztą mnie syreny nigdy nic złego nie zrobiły. Po co więc? Z jakiego powodu?

Bajarz ciężko opadł na kamień wyznaczający skraj winnicy.

– Aby uporządkować świat. Wyznaczyć granice i brzegi. Oddzielić wodę od nieba. Ziarno od plew. Potwory od ludzi.

Buntowniczo zadarła głowę.

– Ponieważ są złe?

Starzec westchnął.

– Dziecko, na to nie znajdziesz u mnie odpowiedzi. Ja tylko zbieram historie. Znam tak wiele opowieści, ile jest gwiazd na niebie, ale wciąż nie rozumiem, co jest dobre, a co złe. Nie jestem mnichem.

– Matka mówi, że jesteś czarodziejem! – rzuciła mu w twarz, bo ogarnęła ją wściekłość i nie chciała dłużej słuchać jego łagodnego głosu. – Że za twoje występki wypędzono cię z miasta na pustkowie, a Wszechmogący odebrał ci magię i skazał cię na wieczną tułaczkę po krańcach świata. Dlatego nie starzejesz się jak inni, nie tknie cię nagła choroba ani sztorm na morzu, ani inne nieszczęście. Ale w twoim cieniu podążają demony. I nawet potwory wyczuwają ich oddech. – Zamilkła, bo przestraszyły ją własne słowa i łatwość, z jaką wypłynęły z pamięci, choć słyszała je tylko raz, pewnej zimowej nocy, kiedy matka wróciła z długich modłów w kościele, a ojciec spał twardo, zmożony niemieszanym winem.

Bajarz nie skarcił jej jednak. Siedział w milczeniu, z głową zwieszoną na piersi. A kiedy przemówił, nie wyczuła gniewu.

– Opowiem ci historię – powiedział – o tym, skąd się wzięły dafnisy.

Właściwie wolałaby, żeby ją uderzył. Przynajmniej miałaby pewność, że usłyszał jej słowa, że miały dla niego jakiekolwiek znaczenie.

– Nie chcę… – zaprotestowała.

– Wysłuchaj mnie, dziecko – przerwał. – Może wtedy zrozumiesz. Dawno, dawno temu w odległym mieście żył mag, który nade wszystko kochał kwiaty. Jego wieża z daleka przypominała ukwiecony powietrzny ogród, a ludzie ściągali z najodleglejszych stron, aby popatrzeć na niezwykłe rośliny, które hodował. Pod wieżą płynął strumień, a z mostu nad nim zwieszały się wielkie krzaki pąkli. O zmierzchu muszle otwierały się, ukazując gapiom nóżki dzikich gęsi, które dojrzewały w pąklach niczym w jajach, a kiedy osiągnęły dojrzałość, z chlupotem spadały do wody i odpływały, gęgając donośnie. Nad brzegiem rosło też bursztynowe drzewo. Zapach żywicy zwabiał ryby aż z głębin oceanu: ocierały się z lubością o pień i wypluwały ogromne bryły ambry, która po wyschnięciu pachniała jak najkosztowniejsze piżmo.

Wiatr rzucił mu prosto w twarz kłąb duszącego dymu z ogniska, w którym dogorywały wyrwane dafnisy. Sanchy wydało się, że bladoniebieskie oczy starca zaszkliły się od łez.

– W warzywniku kwitło cudowne ziele moly, którego dotyk chronił przed mocą demonów. W ogrodzie posadzono drzewa, których liście były uczynione z czystego złota i na widok przechodnia szumiały najdziwniejsze melodie, a także motylowe krzewy – na ich gałęziach nieustannie unosiły się barwne chmury owadów, i drzewo trucizn, które kwitło tylko raz w roku, ale woń jego kwiatów zabijała każdego, kto wciągnął ją w nozdrza. Były kwiaty odzywające się ludzkim głosem, takie, których płatki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, i takie, których zapach oszałamiał jak wino. Cudowności, zebrane we wszystkich ogrodach świata, a także wiele roślin, których nie widziano nigdzie indziej, ponieważ mag stworzył je niepojętą sztuką, wplótł najdelikatniejsze z demonów pomiędzy zielone pędy i liście, aby odtąd radowały ludzkie oczy swoim widokiem. Na całej ziemi nie było cudowniejszego miejsca…