Nagle jedna z syren targnęła się niby łosoś dźgnięty ościeniem i wyskoczyła w górę. Wrzecionowate ciało obróciło się w locie, ogon zatrzepotał, gdy wyrzuciła w powietrze fontannę moczu. Któraś z jej towarzyszek znów wybuchła perlistym, gulgotliwym śmiechem, który brzmiał jak woda spływająca z dachu do beczki na deszczówkę.

Sancha poczuła, że na twarz wypełza jej gorący rumieniec. Nie bez przyczyny ojciec Barnabo nazywał syreny najbardziej bezwstydnymi spomiędzy wszystkich potworów. Ich nieprzyzwoicie obnażone ciała wabiły grzeszników, ale w głosach nie czaiło się nic prócz zagłady. Albowiem nienawiść syren do ludzi jest niezmierzona jak morski przestwór, prawił mnich, i nie zawahają się przed żadnym okrucieństwem, aby odepchnąć nas od morza. Będą smagać brzegi niekończącymi się sztormami, przeganiać ławice ryb na środek wodnego odmętu, dokąd nie docierają rybackie łodzie, wreszcie zsyłać na wioski plagę wszelakiego morskiego plugastwa, trujących skolopender i katobleponów, które zabijają oddechem.

Najgorsze jednak zło kryje się w ich głosach. Jeśli któryś z rybaków z brawury lub zaniedbania nie zalepi uszu woskiem, ich głosy oplotą go jak konopna lina, pociągną w szaleństwo i zatracenie. Nieszczęśnik rzuci się na swoich towarzyszy, będzie ich drapał i szarpał zębami jak zwierzę, którym w istocie się stanie, póki jakiś litościwy cios nie skróci tych męczarni. Nic jednak nie zdoła ocalić jego nieśmiertelnej duszy, ta, bowiem stopnieje i zniknie pod naporem syrenich głosów niczym morska piana.

Jednak tego ranka Sancha nie myślała ó niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się jej nieśmiertelna dusza, ani nawet o karze, którą wymierzy jej matka, jeśli nie zobaczy córki w tłumie kobiet oczekujących w przystani na powrót łodzi. Niepomna na nic, dziewczynka z zapartym tchem obserwowała igraszki syren. Deszcz ustał, a chmury rozsnuły się nieco. Światło grało na rybich ogonach syren, kiedy przetaczały się w różowawej pianie. Płetwy z trzaskiem uderzały w mokry piach, a włosy unosiły się na wietrze jak długie złote pnącza.

W dole u podnóża wydmy trzasnęła gałązka. Syreny znieruchomiały, ale nie trwało to dłużej niż jedno uderzenie serca. Potem całe stado z chlupotem runęło ku morzu. Srebrzyste ogony mignęły jeszcze jeden raz ponad falami, wzbijając bryzgi piany czerwonawej od krwi gigantów, którzy niegdyś legli na dnie morza. Woda natychmiast zamknęła się, wygładziła wszelkie ślady.

Sancha cofnęła się głębiej w trawy. Dopiero teraz w pełni pojęła, co może ją spotkać, jeżeli matka dowie się o tym najnowszym występku. Albo, jeszcze gorzej, co kaznodzieja uczyni z dziewczynką, która grzesznie szukała widoku syren, nieprzyjaciółek rodzaju ludzkiego. Publiczna chłosta przed l'Albero del Miracolo była najłagodniejszą z kar, które potrafiła sobie wyobrazić.

Odetchnęła, więc z ulgą, kiedy pomiędzy pniami mignęła płowa czupryna. Bianco, jej przyjaciel, miał najbystrzejszy wzrok w całej wiosce i dostrzegł ją od razu. Na powitanie gwałtownie zamachał rękami, a Sancha bez zwłoki zsunęła się z piaszczystego pagórka.

– Znowu je podglądałaś? – spytał, kiedy udało mu się złapać oddech.

Twarz miał czerwoną z wysiłku i dyszał jak młody psiak, a niebieska szmatka, którą zwykł wiązać na czole, pociemniała od potu. Najwyraźniej przebiegł całą drogę z wioski.

– Co się stało?

Postanowiła, że opowieść o syrenach może poczekać na inną okazję.

– Nie wiesz jeszcze? – Bianco zdziwił się fałszywie. – O poranku widziano graję. Siedziała na świątynnej dzwonnicy i nie ulękła się ojca Barnaba, kiedy wyszedł ją przekląć. Skrzeczała ohydnie, póki stara Lizetta nie cisnęła w nią kamieniem. Wtedy odleciała. A potem…

– Co potem? – ponagliła go dziewczynka.

– Potem do przystani przybiła pierwsza z naszych łodzi i… – Ze świstem wciągnął powietrze i Sancha zrozumiała, że tym razem nie chodzi o jeden z żartów w ich niekończącej się grze, kto kogo zdoła bardziej przestraszyć. – Cała ta krew i porozdzierane ciała…

Zacisnęła powieki, myśląc o ojcu, który zeszłego wieczoru jak zwykle wypłynął na nocny połów.

– Kto?

– Angelo, Paride i Nevio. Wszyscy poszarpani na drobne kawałki.

Dziewczynka przełknęła ślinę. Tamci pływali na łodzi Dina, podczas gdy jej ojciec należał do załogi kulawego Pietra. Jednak, kiedy otwarła oczy, zrozumiała, że było coś jeszcze. Coś znacznie gorszego.

– To Donnino, najmłodszy z synów Dina – powiedział chłopiec. – Kiedy starsi prosili, by zalepił uszy woskiem, nazwał ich przesądnymi tchórzami. Ale sztorm naprawdę nadszedł, a wraz ze sztormem syreny. I wtedy było już za późno. Skoro zaczęły śpiewać, Paride chciał przywiązać Donnina do masztu, ale nie miał dość siły, zew syren okazał się zbyt przemożny. A gdy Paride wciąż nie chciał go puścić, Donnino poderżnął mu gardło nożem do patroszenia ryb, potem zaś chwycił harpun i zakłuł jeszcze dwóch towarzyszy, zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać. W końcu skoczył w morze. Ojciec Barnabo mówi, że nie ma już dla niego nadziei.

Sancha skinęła głową. Jeśli Donnino kiedykolwiek powróci do wioski, nie będzie już człowiekiem. Syreny zmienią go w jedno z morskich monstrów, hippokampa o głowie konia i wężowym ogonie albo kakosa, który zionie jasnym ogniem.

– A inne łodzie? – zapytała, z wysiłkiem odsuwając wspomnienie o buńczucznym, lekkomyślnym Donninie, który podczas nabożeństwa wykrzywiał się do niej zabawnie za plecami ojca Barnaba i przed jesienią zamierzał odejść z wioski, popłynąć na północ na następną wyspę, a potem na kolejną i jeszcze dalej, aż dotrze do krainy ludnych portów i kamiennych miast.

Bianco poprawił na czole błękitną szmatkę.

– Jeszcze nie wróciły – odparł. – Ale wszyscy czekają w przystani i… Sancha, twoja matka zaraz zauważy, że znów cię nie ma. – Złapał ją za nadgarstek i pociągnął naprzód.

Dziewczynka nie opierała się. Bianco znał tę kotlinkę równie dobrze, jak ona. Mogła zaufać, że nie wdepną w kępę dafnisów ani na kopiec myrmeków o złocistych pancerzach i szczypcach, które bez trudu przecinają ludzkie ścięgna i kości.

– Poczekaj! – Zatrzymała się na skraju kładki. – Mój dzban!

– Nie bądź głupia! – syknął przez zęby. – Nie mamy czasu.

Pobiegli dalej po wilgotnym piasku, przecisnęli się pomiędzy poczerniałymi palami falochronu i oto byli na miejscu. Na pomoście tłoczyli się chyba wszyscy mieszkańcy osady, nie wyłączając zgrzybiałej Odetty, którą przyniesiono na jej wiklinowym krześle, gromadki wioskowych kundli oraz czarnego kozła Bela, ulubieńca dzieci. Zgromadzeniu przewodził ojciec Barnabo w wystrzępionym szarym habicie, wsparty o laskę z cisowego drzewa i mimo ostrego wichru wyprostowany jak jeden z legendarnych świętych, którzy gniewnym spojrzeniem rozpraszali hordy potworów i uśmierzali rozkołysane fale. Ale kipiel w zatoce niewiele sobie robiła ze srogich min wioskowego mnicha. Fale kłębiły się u pomostu, purpurowe od krwi martwych gigantów, a piasek wokół był poznaczony pasmami brunatnych i sinych wodorostów. Jeśli gdzieś pośród tego odmętu płynęły powracające łodzie, Sancha nie umiała ich dostrzec.

Za to bardzo szybko rozpoznała wysoką i chudą sylwetkę matki. Stała tuż przy mnichu, z całej siły ściskając rogi czarnej chusty. Ale kiedy Sancha chciała podbiec bliżej, Bianco przytrzymał ją stanowczo.

– Nie teraz – szepnął przez zęby. – Zapyta, gdzie byłaś. Poczekaj, aż przypłyną. W zamieszaniu nikt nie zauważy, kiedy się pojawiłaś.

Sancha skinęła głową. Bianco był sprytny, znacznie sprytniejszy od niej, i jak zwykle miał rację. Po kłodach drewna, wyrzuconego przez ostatni sztorm na brzeg, przekradli się pod palami pomostu bliżej morza. Silniejsza fala ogarnęła ich i prawie zmyła. W jednej chwili Sancha była cała mokra. Krztusząc się i wypluwając gorzką wodę, chwyciła się oślizgłego, gładkiego słupa. Bianco tymczasem stał już na samym skraju pomostu, na poprzecznej belce pomiędzy palami, i osłoniwszy oczy, wpatrywał się w przewężenie zatoki.