* * *

Ze szczytu murów mieszczanie w napięciu obserwowali poczynania Arimaspi. Kiedy mag zniknął w szkarłatnym namiocie szachinszacha, wstąpiła w nich odrobina otuchy i wysławiali głośno odwagę alchemika, który zgodził się poświęcić własne życie, aby przetrwali jego krajanie. Minęło kilka godzin i z każdą chwilą rosła w nich nadzieja, że mag przekona władcę Arimaspi, aby odstąpił od miasta. Na dźwięk klasztornego dzwonu zeszli z murów do kaplicy, by podziękować Panu za tę osobliwą łaskę.

Skoro powrócili, powitał ich widok nagiego ciała, rozpiętego na ofiarnym kole. Ustawiono je dokładnie naprzeciw Porta dei Grifoni, aby mieszkańcy Askalonu nie uronili ani minuty z męczarni alchemika. Niektórzy spośród mieszczan odwracali głowy, nie chcąc patrzeć na cierpienie maga. Inni przywoływali na pamięć dawne czary mistrza Benilde, jego zaklęcia miłosne, które nieodmiennie szły na opak, magiczne zamki, które zatrzaskiwały się, więżąc gospodarza w domu, i latarnie gasnące bez żadnej przyczyny pośrodku nocy. Wspominano jego szorstkie obyczaje i skrytość, z jaką strzegł swoich tajemnic, ale też wszystkie te drobne, sąsiedzkie pogwarki, na które zwykle nie zwraca się żadnej uwagi.

Wreszcie derwisz w skórze wielbłąda, zawiązanej wokół bioder, z wysiłkiem przesunął koło i ukazało im się oblicze torturowanego. Na murach Askalonu zaległa martwa cisza.

– To nie jest mistrz Benilde – odezwała się rwanym głosem stara Bonaceta z gospody. – To fra Gioele.

* * *

Fra Gioele spoglądał prosto w niebo. Nie mrużył oczu. Chwilami rozżarzona kula słońca falowała ponad nim, zdawała się opadać tak nisko, że mógłby jej dotknąć czubkami palców, gdyby tylko derwisz przeciął mu więzy. Potem znów podskakiwała i unosiła się wysoko, jakby umocowano ją na niewidzialnym sznurku. Spoglądał na nią z natężeniem, póki nie ześlizgnęła się niżej ponad murami Askalonu. Nie obrócił się ku miastu. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że słońce najpierw zawiśnie nad bramą i wyzłoci rzeźby gryfów, którymi ozdobiono jej portyk i kolumny. Potem przesunie się nad Torre delle Candele, zaledwie muśnie dachy kupieckich kamienic, zniknie na długo za murami Monastero del Sole, a na koniec prześlizgnie się ponad ruinami dawnego portu, suchą krawędzią nabrzeża i wyschniętym szlamem.

Słońce było łaskawe, nie zbaczało ze swego toru z powodu kaprysów jednego człowieka, nawet, jeśli był to mag i przywódca wszystkich Arimaspi. Może, dlatego fra Gioele nie uległ błaganiom współbraci i nie zgodził się zmienić wezwania klasztoru, choć w tych czasach niezmiernie rzadko pozostawiano świętym przybytkom nazwy pochodzące od ciał niebieskich, uważając tę tradycję za resztki zgubnego związku wiary z przeklętym kunsztem czarodziejów. Kiedyś, w dawnych czasach, wierzono, że słońce jest rydwanem Najwyższego, kiedy wędruje on po niebie, osądzając czyny śmiertelników. Była to oczywiście herezja, tak starożytna, że zupełnie zapomniana poza klasztorami, w których przechowywano księgi z odległych, barbarzyńskich czasów. Fra Gioele miał jednak wrażenie, że tego dziwnego dnia słoneczny blask prowadzi go naprzód poprzez kolejne chwile. Pożegnał przyjaciela, uwolnił demony i uczynił, co mógł, aby uratować ukochane miasto, a teraz powracał do domu. Miał nadzieję, że powitają go tam jak upragnionego gościa.

Ku swemu zaskoczeniu niemal nie czuł bólu. Kiedy przywiązano go do koła i wszystko zostało już rozstrzygnięte, popadł w dziwne odrętwienie. Po prostu patrzył w górę i uśmiechał się, wspominając dni, kiedy z innymi dzieciakami biegał na brzegu morza, czekając na ojców powracających z połowem, czasy terminowania u powroźnika, który był człowiekiem gburliwym, lecz mistrzem w swoim fachu, potem zaś upadek Askalonu i długie lata spędzone w klasztorze na wzgórzu. Słońce przynosiło mu coraz nowe wspomnienia, a w wielu z nich była twarz mistrza Benilde i mnichowi wydawało się godne, że umrą tego samego dnia – dwóch starców, którzy spędzili ostatnie chwile w gasnącym mieście i którym oszczędzono widoku jego zagłady.

Jednakże w końcu słońce zaszło, on zaś wciąż żył. Derwisz odszedł, potrząsając z niezadowoleniem głową, a przy ofiarnym kole pozostało tylko kilku strażników. Po zmierzchu rozpalili niewielki ogienek, wyjęli chleb, ser i wino i długo jeszcze opowiadali baśnie – o człowieku tak świątobliwym, że Najwyższy zesłał mu chmurę, która wisiała nad jego głową, dopokąd poszedł, o dziełach czarodziejów – miedzianych koniach, odzywających się ludzkim głosem, gdy potarło się tabliczkę na ich piersi, rybach wielkich jak wyspy i jeszcze innych dziwach. Ich opowieści pozwoliły mu przetrwać noc.

O brzasku derwisz pojawił się znowu i długo cmokał nad fra Gioele, zadziwiony, że czarnoksiężnik przetrwał tak długo. Ponowiono, więc tortury, które trwały aż do południa, kiedy do koła zbliżył się szachinszach.

– Wytrwale czepiasz się życia, czarnoksiężniku. Jeśli inni ludzie z tego miasta okażą się równie uparci, dostarczą nam nielichej zabawy.

– Pozwól im odejść – odezwał się z trudem mnich – mnie zaś godnie skonać. Skoro utrata demonów nie była dla ciebie niczym dotkliwym, odpłaciłeś mi już za nią z nawiązką.

Władca pochylił się nad nim, przesłaniając słońce.

– Uwierz, że twoja śmierć będzie niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, kiedy zdobędę miasto. Przelałeś krew i odebrałeś mi moją zdobycz, a ja nie godzę się łatwo ze stratą.

Fra Gioele zamrugał gwałtownie. Słowa szachinszacha przywołały coś, wspomnienie tak świeże, że zdumiał się, jak mógł je wyrzucić z pamięci. Teraz już rozumiał, co stało się w namiocie szachinszacha. Wiedział też, co dalej nastąpi.

– Przestrzegam cię, że cokolwiek mnie czynisz, czynisz samemu sobie – powiedział. – Uwolnij mnie i co rychlej odstąp od miasta, zanim stanę się przyczyną twojej zguby. Nie chcę tego.

Twarz szachinszacha była już zaledwie ciemnym obrysem na tle pałającej kuli słońca.

– Nie kpij ze mnie, czarnoksiężniku.

Fra Gioele tylko uśmiechnął się zakrwawionymi wargami. I skonał. A wtedy powróciły demony.

Mówiono później, że w dniu, kiedy zamęczono fra Gioele, słońce, zasmucone, odwróciło swoją twarz od ziemi. Ciemność, która zapadła, była głębsza od mroku nocy. Dopiero o poranku, kiedy niebo pojaśniało nieznacznie i ustało wycie demonów, mieszkańcy Askalonu odważyli się wyjść na mury i spojrzeć na błonie przed bramą. Przekonawszy się, że z niepokonanej armii Arimaspi pozostały jedynie martwe ciała przemieszane z ziemią, popiołem, resztkami namiotów, wozów i całej tej wojennej aparatury, o której nie mieli większego pojęcia, otwarli wierzeje i wyszli na pobojowisko. Tam, na wzgórzu naprzeciw bramy, znaleźli drewniane koło z poszarpanym ciałem fra Gioele. Zebrali czcigodne szczątki, wodą i winem obmyli je z krwi i kurzu. Potem usypali kurhan, na którym postawiono niewielką kapliczkę, aby po kres wieków upamiętniała miejsce, gdzie świątobliwy braciszek modlitwą rozproszył zastęp demonów, które towarzyszyły armii, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Ciało męczennika pochowano w klasztorze i przez długie lata pielgrzymi przybywali do Askalonu ze wszystkich krańców Półwyspu, aby wybłagać jego wstawiennictwo. Jednak żaden z cudów nie dorównał temu pierwszemu, którym było pokonanie Arimaspi.

Miasteczko ożyło na nowo i przysunęło się jeszcze bliżej do Monastero del Sole, choć ten nazywano teraz Monastero di San Gioele. Ale wieża alchemika pozostała zamknięta na głucho i nie wprowadził się do niej żaden nowy czarnoksiężnik, aż wreszcie nadwątlony dach zapadł się pod własnym ciężarem, grzebiąc ostatnie wspomnienia po mistrzu Benilde. Na straganach przed Palazzo Forti nie sprzedawano już magicznych naparów ani ziół, które otwierają wszystkie zamki, tylko wizerunki świętego patrona miasta. Bogobojni pielgrzymi, chcąc zaskarbić sobie tym większą łaskę w oczach świątobliwego męczennika, skuli kilofami zeszkloną czarną skałę, pozostałość po pałacu Umberto Nero, zniszczyli wapienne golemy, dzieło Jacopo di Campogrigio i zasypali wyrwę przed Palazzo Forti, aby nic nie przypominało o bezbożnej przeszłości miasta, które wydało jednego z największych świętych Półwyspu.