– Co tam do siebie mruczysz pod nosem, czarnoksiężniku? – huknął na niego szachinszach, zniecierpliwiony milczeniem.

– Szarzy mnisi od dawna głoszą u nas podobne nauki. Że trzeba wyrzec się wszelkiej magii i uwolnić demony, które nie przynależą do naszego świata.

Władca roześmiał się znowu: w jego głosie coraz wyraźniej dźwięczało wino. Osuszył naczynie i dziewczyna rzuciła się je napełnić, lecz w pośpiechu potknęła się o skraj własnej szaty i kilka kropli trunku opadło na dłoń władcy.

– Dosyć, niezgrabna! – Odepchnął ją szorstko. – Odejdź stąd i nie pokazuj się więcej, abym nie kazał cię wychłostać. Niech nikt nam więcej nie przeszkadza, póki was nie wezwę.

Kiedy dziewczyna uciekła, szachinszach pochylił się ku fra Gioele i zniżył głos, jakby wyjawiał mu jakiś sekret:

– Ale Najwyższemu nie są miłe modły heretyków, więc niewiele wasi mnisi mogą, oj, niewiele. Co się zaś tyczy demonów… Bezbożną rzeczą jest głosić, że powinny odejść wolno.

– Co też mówisz, panie? – zdumiał się fra Gioele.

Szachinszach przebiegle zmrużył oczy.

– Czyżbyś zapragnął być sprytny, magu, i wyłudzić moje sekrety? Daremnie. Bawisz mnie jednak, zatem uczynię ci tę łaskę i przed śmiercią objaśnię w rzeczach zbyt złożonych dla twego pospolitego umysłu. Nie jest wolą Pana, aby ifryty swobodnie chadzały pomiędzy śmiertelnikami ani też by niespętane wędrowały swoimi ścieżkami wśród gwiazd. Nie, magu, demony uczyniono, abyśmy mogli sprawdzić naszą wiarę. Jeśli bowiem ktoś prawdziwie wierzy, niestraszne mu dżiny, choćby najpotężniejsze. Na tym właśnie polega mój sekret, magu. Moja wiara jest tak silna, że żaden z nich nie zdoła oprzeć się memu wezwaniu.

Mnich milczał, nie wiedząc, co uczynić. Władca upił się słodkim winem i wypowiadał teraz rzeczy, które powinny zostać zatajone. Nie śmiał jednak mu przerwać, aby nie rozgniewać go jeszcze bardziej.

– Nie wierzysz mi, magu, czytam to w twojej twarzy – powiedział szachinszach. – Ale jesteś tylko ubogim starcem z nędznego miasteczka, jak więc miałbyś rozpoznać cud, który dzieje się na twoich oczach? Chodź, więc. Coś ci pokażę. – Chwiejąc się, powstał i rozgarnął zasłonę za otomaną.

* * *

Następne pomieszczenie było znacznie większe i po brzegi wypełnione okutymi kuframi. Szachinszach wskazał na najbliższy z nich.

– Otwórz, magu.

Fra Gioele usłuchał, choć nie bez lęku, niespokojny, czy nie znajdzie kolejnych odciętych głów albo innych upiornych trofeów Arimaspi. Ale w środku umieszczono jedynie kilka zwyczajnych glinianych dzbanów. Pękate, o wydłużonej szyjce, przypominały mnichowi naczynia, w jakich gospodynie przechowują oliwę.

– Weź jeden w dłonie. Nie lękaj się.

Dzban był chropowaty w dotyku i dziwnie ciężki. Jego otwór starannie zalano czerwonym lakiem.

– Czy rozpoznajesz znak na pieczęci, magu?

Fra Gioele obrócił naczynie w dłoniach i spostrzegł, że w laku istotnie odciśnięto pieczęć ozdobioną wizerunkiem kroczącego lwa i szeregiem znaków, które układały się wokół niego w owal. Nie umiał jednak ich odczytać.

– To mój klejnot. – Szachinszach wyciągnął ku niemu prawicę: serdeczny palec zdobił wielki pierścień z rubinem. – Wyryto w nim imię Najwyższego i lwa, którego noszę w sercu. Dlatego ma moc większą niż wszelkie zaklęcia czarnoksiężników i potężniejszą od mocy demonów. Zabijam waszych czarnoksiężników, a kiedy wyzioną ducha, chwytam ich służebne demony, zamykam je w dzbanach i pieczętuję tym pierścieniem, aby nigdy nie zdołały się uwolnić. I będę tak czynił, póki z powierzchni ziemi nie zniknie ostatni ifryt i ostatni czarownik.

Mnich potoczył wzrokiem po dziesiątkach skrzyń, które zgromadzono w pomieszczeniu. Użytek, jaki magowie mieli ze zniewolonych demonów, od dawna napełniał go obrzydzeniem, jednak postępek szachinszacha był jeszcze gorszy i nie służył niczemu, prócz pychy.

– To duchy przestrzeni i pustki – powiedział ze smutkiem. – Nie stworzono ich, aby były zamykane wśród ciemnej, ciasnej gliny.

Ale szachinszach wyszydził go bez litości.

– Czy to zazdrość przez ciebie przemawia, czarnoksiężniku? Przyznaj, nigdy nie widziałeś podobnego nagromadzenia dżinów, choć są zaledwie zdobyczą z ostatniego miasta.

– Zatem było ich więcej? Co z nimi uczyniłeś?

– To samo, co stanie się udziałem tych – powiódł dłonią po skrzyniach – kiedy zdobędziemy miasto i staniemy na brzegu morza. Zostaną wrzucone w głębinę i na wieki zatopione pod falami.

– Dlaczego to robisz? Nie z własnej woli przybyły do podksiężycowego świata i niczym sobie nie zasłużyły na wieczystą niedolę.

Odpowiedzią był urągliwy śmiech.

– Bo mogę. Bo mam więcej mocy, niż kiedykolwiek oglądaliście na tej jałowej ziemi.

Fra Gioele spoglądał na niego z rozszerzonymi oczami.

– Jesteś magiem – wyszeptał, odgadując wreszcie tajemnicę wodza Arimaspi. – Czy twoi ludzie o tym wiedzą?

Szachinszach nie stropił się. Kołysał się lekko na piętach, obracając na palcu pierścień ze szkarłatnym okiem. Twarz miał czerwoną od wina.

– Spróbuj przed śmiercią sprawdzić, czy ci uwierzą, czarnoksiężniku, a wyrwą ci z gardła język i rzucą na pożarcie psom. Ale nawet sam przed sobą nie zrównuj mnie z twoim nędznym rodzajem. Nie jestem magiem. Jestem władcą magów, który zabije wszystkich innych i na zawsze zetrze ich ślad z powierzchni ziemi. A ty jesteś jedynie starcem, pozbawionym mocy i stojącym nad grobem. Nie możesz mnie zabić ani związać zaklęciem.

– Nie. – Fra Gioele wsparł się mocno na lasce z cisowego drewna.

– Nie mogę zrobić żadnej z tych rzeczy. Mogę jednak uczynić to! – po czym uniósł laskę i z całej siły opuścił ją na głowę maga.

* * *

Ze skroni szachinszacha sączyła się strużka krwi. Kiedy fra Gioele pochylił się nad nim, wyczuł, że władca wciąż oddycha, acz słabo i nieregularnie. Mnich odetchnął z ulgą. Na widok demonów, spętanych bez żadnej przyczyny i pożytku, po raz pierwszy od niepamiętnych lat ogarnął go gniew. Nie zamierzał jednak plamić się śmiercią maga.

Niepewnie spojrzał ku kurtynie. Czerwona materia falowała lekko, lecz ku jego zdumieniu żaden ze sług nie przybiegł na odgłos uderzenia. Widać nie śmieli pogwałcić rozkazu szachinszacha, który nie pozwolił pod żadnym pozorem zakłócać ich rozmowy.

– Co się stało, już się nie odstanie – wymamrotał pod nosem, odciągając w bok bezwładne ciało szachinszacha. – Niech Pan będzie dla mnie miłosierny.

Zdjął płaszcz, wsunął władcy pod głowę i ułożył go wygodnie. Sam przykucnął obok, nie wypuszczając z rąk cisowej laski, i nasłuchiwał, póki oddech szachinszacha nie uspokoił się nieco. Wtedy uniósł zawój, aby spojrzeć mu w twarz. Przywódca Arimaspi był jeszcze młodym człowiekiem o regularnych rysach i kędzierzawej czarnej brodzie. Na policzku miał czerwone znamię podobne do kropli ambry. Jego omdlenie szybko przeszło w niespokojny, pijacki sen. Teraz, kiedy dygotał i pomrukiwał niezrozumiale, nie przypominał wodza, który próbował podbić pół świata i zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie demony.

Mnich odgarnął mu kosmyk włosów z twarzy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądało jego życie po drugiej stronie morza, w świecie, gdzie śmiercią karano wszelkie przejawy magii. Ktoś jednak musiał nauczyć go pętać demony, a pewne prawa – jak mu przez lata klarował mistrz Benilde – pozostawały niezmienne. Magia płynęła w krwi, więc wielu spomiędzy przodków szachinszacha musiało parać się zakazanymi sztukami, a jeden z nich zapewne wyszkolił go w chwytaniu demonów. I zginął, bo żaden czarnoksiężnik nie pozwoliłby innemu, choćby własnemu synowi, zagarnąć jego dziedzictwa.

Ze smutkiem potrząsnął głową. Zatem wszystko, od początku do końca, było oparte na kłamstwie.

O Arimaspi krążyło na Półwyspie wiele opowieści, ale wychodząc poza bramy Askalonu, fra Gioele nie wiedział, czego oczekiwać. Co więcej, nie rozumiał nawet w pełni, dlaczego włożył płaszcz czarnoksiężnika i zajął jego miejsce na błoniu przed miastem. Nie, nie liczył na cud. Nie był jednym z legendarnych świętych, jak Diamante, który zabił hydrę, czy Nereo, pogromca harpii z Grotta dei Sogni. Nie dorównywał odwagą Luanie, opatce Brionii, która przez wiele lat żyła samotnie w opustoszałej katedrze, wśród demonów i potworów, modląc się za potępione dusze ostatnich Principi dell'Arazzo, i nie miał wiary Nina, który na moście zwanym Pilastri del Cielo pojedynczą pieśnią pokonał Cigno Nero dal Valle delle Fiamme i spędził resztę swego życia na kamiennym słupie pośrodku przepaści.