Lata płynęły – dostatnie i ciche – aż wreszcie nikt nie pamiętał o starym mnichu, który nad dzbanem porzeczkowego wina przesiadywał w tawernie matki Bonacety ze swoim przyjacielem, czarnoksiężnikiem.

* * *

Nieliczni z ocalonych Arimaspi, kiedy po długiej tułaczce przybili wreszcie do rodzinnego brzegu, przynieśli ze sobą opowieść o najpotężniejszym czarnoksiężniku Półwyspu, który omamił ich pana i nadwątlił moc jego serca, potem zaś sprowadził na nich demony potężniejsze od wszystkiego, co wcześniej oglądali. Nawet po wielu latach siadali na progach swych chat w otoczeniu dzieci, potem wnucząt i prawnucząt, wygrzewali w południowym słońcu stare rany, wspominając białe skały, przy których rzucili cumy po wielotygodniowej żegludze, i pierwsze miasto zrównane z ziemią przez głos aniołów, które mieszkały w miedzianych trąbach i były sługami ich pana. Przymykali oczy i znów wędrowali przez doliny Półwyspu, ogrody pełne róż, winnice, oliwne sady i zagajniki przesycone wonią żywicy. Czuli na języku smak niemieszanego wina, które sączyli skrycie, by nie padł na nich wzrok jednego z szalonych derwiszy, a na ramionach dotyk dziewcząt z tamtego niepojętego, odległego kraju – dziewcząt, które bezwstydnie nie przesłaniały twarzy i nie potrafiły przy ognisku tańczyć ze srebrnymi dzwoneczkami przypiętymi do bransolet na przegubach, ale miały usta równie miękkie, jak dziewczęta z ich rodzinnej wioski i wszystkich miejsc podksiężycowego świata. Czasami, kiedy od zachodu wył wicher, wymieniali miana potworów, z którymi niegdyś walczyli: harpie o skórze tak twardej, że nie dawały się przebić grotem strzały, salamandry o ognistym oddechu i argusowie o potrójnej źrenicy. Mówili cicho, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany, i z tęsknotą, bo, choć byli ludźmi bogobojnymi i surowymi, ziemia czarnoksiężników odmieniła ich bezpowrotnie i w snach zwidywały im się miasta z białego marmuru, podobne do chmur, przydrożne rzeźby, które witały wędrowców ludzkim głosem, i pieśni niepodobne do żadnych innych.

Czasami zaś śnili o tamtej chwili, kiedy niebo pękło nad nimi jak gliniana skorupa, wypluwając w dół cały zastęp demonów, które rozniosły w pył i proch najpotężniejszą armię, jaką kiedykolwiek wydał lud Arimaspi. I przeklinali czarnoksiężnika – nie za to, że ich pokonał, ale dlatego, że największe zło ich życia wyszło im na spotkanie z nędznego, zrujnowanego miasteczka i ukazało się pod postacią dobrotliwego, siwowłosego starca, na zawsze burząc ich wiarę, że rzeczy są jedynie tym, czym postrzegają je oczy.

* * *

Nikt nie dowiedział się, jak było naprawdę.

Wody głębokie jak niebo

Sztorm przycichł przed świtem, ale w wyciu wichru wciąż odzywały się jękliwe głosy syren, przewodniczek huraganu. Z góry, spomiędzy koron drzew, odpowiedział im pojedynczy trel. Sancha wciągnęła głowę w ramiona i przyspieszyła kroku, choć była prawie pewna, że to zwyczajny ptak, nie harpia ani stymfalida, ani nawet nie grają, której widok zwiastuje nieszczęście.

Dno lasu wciąż spowijał mrok i wilgotna, grafitowa mgiełka zacierała kontury ścieżki. Dziewczynka potknęła się o korzeń, gładki, wyślizgany od deszczów i piasku. Dzban na wodę niemal wysunął się z jej rąk. Naczynie było piękne, z czerwonawej glinki, oblane gładkim szkliwem i ozdobione przy krawędzi czarnym wzorem. Było też bardzo kosztowne – zeszłej jesieni zapłacili za nie wędrownemu handlarzowi beczkę solonych śledzi i garść piór wyrwanych z ogona martwego gryfa – więc matka nie przyjęłaby dobrze podobnej straty.

W listowiu cicho szumiały krople deszczu.

Sancha chwilę stała nieruchomo, usiłując uspokoić oddech i zogniskować wzrok na dróżce. Opar przy ziemi zgęstniał, ale do strumienia pozostało tylko kilkadziesiąt kroków pomiędzy nawisami szarej, nawilgłej trawy i kępami kolczastych zarośli. Dziewczynka bardzo dobrze znała drogę. Od trzech lat, odkąd matka uznała, że córka dorosła do kobiecych zajęć, Sancha przemierzała ją każdego ranka z dzbanem na wodę albo koszem brudnej bielizny. Dzisiaj jednak nie skręciła do pomostu, gdzie czerpano wodę. Ukryła na-czynie w kępie trzcin, porastających zakole rzeczki, i pospiesznie przebiegła kładką na drugą stronę. Deszczułki zaklekotały pod jej chodakami, lecz o tak wczesnej porze przy pomoście praczek nie było jeszcze żadnej sąsiadki, aby rozgadała wszem i wobec, że Sancha znów przekrada się na lewy, zakazany brzeg.

Matka za podobną zuchwałość niezawodnie obiłaby ją rzemieniami namoczonymi w słonej wodzie albo, co gorsza, wiklinową miotłą do zamiatania chlewu. Jednak tego ranka Sancha musiała wymknąć się na brzeg, nawet, jeśli miało to sprowadzić na nią razy i jazgotliwe wyrzuty matki. Bo ojciec jak zwykle nie odezwie się ani słowem. Zje rybną polewkę, a potem, ciężko szurając nogami, zniknie za przepierzeniem z foczej skóry i położy się spać, całkowicie obojętny na dobiegające od strony kuchni gniewne poszczękiwanie garnków. Czasami Sancha podejrzewała, że ojciec po prostu nie wydłubuje wosku, którym rybacy zatykali sobie uszy dla ochrony przed śmiercionośnymi głosami syren. Ale ona nie miała ochrony. Musiała słuchać, nawet, jeśli słowa matki zacinały dotkliwiej od rzemieni.

– Znowu chcesz mnie zabić, wyrzutku, pomiocie demonów! Co z ciebie będzie, skoro już teraz urągasz boskim prawom? Przysięgam, nie jesteś dzieckiem mojego łona, strega musiała cię podmienić w kołysce.

Zamyślona, nie spostrzegła dafnisa przytajonego za pniem zwalonego drzewa. Śliski pęd owinął się wokół jej łydki i szarpnął mocno. Krzyknęła, bardziej ze strachu niż bólu, gdy purpurowe ssawki przylgnęły do skóry, i na oślep spróbowała wyrwać nogę z uchwytu monstrum. Na szczęście dafnis okazał się bardzo młody, zapewne wykiełkował dopiero zeszłej nocy, i zbyt słaby, aby ją zatrzymać. Pęd cofnął się z ohydnym, skrzekliwym dźwiękiem, zostawiając po sobie palący ślad. Ale trucizna nie zdołała wniknąć głęboko. Nie było nawet krwi, która przywabiłaby inne potwory.

Deszcz wzmagał się. Niebo pomiędzy koronami drzew wciąż było granatowoszare, lecz dziewczynka wiedziała, że niedługo się rozwidni. Nie pozostało jej wiele czasu. Sycząc z bólu i utykając, zbiegła w kotlinkę, po czym ostrożnie wdrapała się na wydmę. Wpełzła pomiędzy niskimi, zwyrodniałymi krzakami na sam szczyt, rozgarnęła szorstkie trawy. Wicher zaciął ją w twarz, cisnął w oczy ostrym piaskiem, ale nie wydała nawet najlżejszego jęku. Nie mogła ich spłoszyć. Nie teraz, kiedy podeszła tak blisko.

Były tam, na samym brzegu morza, w niewielkiej dolince pomiędzy dwoma pasmami wydm. Poprzez łzy i piasek Sancha z początku widziała nie więcej niż obłe, jasne kształty na brzegu. Migotliwy błysk łuski, kiedy któraś z nich poruszyła się i leniwie przewróciła na bok. Złote żyłki włosów na szarym piachu. Potem, gdy fala uderzyła mocniej i omyła je rozbryzgami piany, Sancha usłyszała śmiech, przytłumiony szumem wichru i morza.

Dziewczynka ciaśniej przywarła do ziemi, przerażona, czy w ślad za śmiechem nie rozlegnie się jeszcze inny dźwięk – wysoki, przenikliwy krzyk, który sprowadza szaleństwo i pociąga rybaków w otchłań. Ale nie. W tej wichrowej godzinie tuż przed świtem syreny nie niosły śmierci, tylko napawały się słonym, burzowym powietrzem, gnuśnie ocierając grzbiety o gruby piasek. Wypełzły wysoko na brzeg, tuż za skrajem ludzkiej wioski, podczas gdy rybacy nadal ścigali je z harpunami i sieciami gdzieś pośrodku morza. Tutaj były bezpieczne. I były też piękne, tak piękne, że ich widok niemal zapierał dech.

Sancha podczołgała się jeszcze kilka kroków. Dalej rozciągała się połać nagiego piasku i syreny dostrzegłyby dziewczynkę bez trudu. Zatrzymała się, więc, z zachwytem patrząc na ich krągłe, dostatnie ciała. Ciężkie piersi kołysały się przy każdym ruchu, po wypukłych brzuchach ściekały strużki wody. Śnieżnobiała skóra połyskiwała, jakby natarto ją rybim tłuszczem, ciasno opinając fałdy i załomy ciała. Poniżej bioder lśnienie wzmagało się, nabierało srebrzystych, błękitnawych tonów, a płetwy połyskiwały jak czyste srebro.