– Choć raz odniesiemy korzyść z tego, że hierofanci spustoszyli Askalon i złupili całe bogactwo. Przynajmniej Arimaspi nie będą mieli, czego tu szukać – powiedziała przy studni matka Bonaceta, a inne kobiety zgodziły się z jej opinią.

Życie potoczyło się zwyczajnym torem. W winnicach za południowym murem zebrano ostatnie grona. W spiżarniach wisiały już szynki, kiełbasy, połcie słoniny, wianki czosnku i cebuli, w spichlerzach zaś korce były pełne pszenicy i żyta. Pasterze spędzali stada z najodleglejszych pastwisk i wszystkie pierzyny starannie wywietrzono przed nadejściem deszczów. Dnie stawały się jednak coraz krótsze, a roboty nie ubywało i zapewne, dlatego nikt nie spostrzegł wojska, póki Arimaspi nie wjechali na wzgórza okalające miasto.

Było niedzielne popołudnie i na błoniu trwał festyn. Chłopcy przeciągali linę i gonili się w beczkach, dziewczęta kroiły na stołach drożdżowe ciasto z rodzynkami i pasztet z zajęcy. Kiedy klasztorny dzwon zaczął bić na trwogę, wszyscy na oślep rzucili się do domów i czas jakiś minął, zanim zrozumieli, że nie jest to kolejny pożar. W chaosie, który wybuchł, jakimś cudem udało się zaryglować bramy. Ale w mieście nie pozostało dość ludzi, aby obsadzić mury, niewielu też wiedziało, jak obchodzić się z nędznymi resztkami broni, które znaleziono w starym arsenale.

Na szczęście Arimaspi nie zamierzali szturmować Askalonu, jedynie heroldzi podjechali pod bramę, by wygłosić żądania szachinszacha. Reszta armii rozłożyła się obozem na błoniach. Sięgali po sam horyzont. Czerwień ich szat i namiotów niemal doszczętnie przesłoniła zieloną trawę, a kiedy po zmierzchu zapłonęły ogniska, wydawało się, że są ich tysiące. Sam widok odbierał wolę walki i ludziom z Askalonu powoli przypominały się zasłyszane od wędrownego kramarza opowieści o miastach obróconych w ruinę głosem trąb, odrąbanych głowach czarnoksiężników, starcach i dzieciach wymordowanych bez żadnej litości. I zanim na klasztornej wieży wybiła północ, najczcigodniejsi spośród mężów Askalonu zeszli się w klasztornym refektarzu, by prosić fra Gioele o radę i modlitwę.

Opat wysłuchał ich ze spokojem, choć w twarzach jego współbraci widać było lęk, szachinszach, bowiem ścigał szarych mnichów z taką samą zajadłością, z jaką prześladował czarnoksiężników.

– Co chcecie, abym dla was uczynił? – zapytał na koniec.

– Szachinszach obiecał, że oszczędzi miasto – powiedział Barnabo, rzeźnik – jeśli wydamy mu czarnoksiężnika. Wszyscy inni zachowają życie i wolność.

– Jeśli ukorzycie się przed nim – sprostował fra Gioele. – I przyjmiecie jego kapłanów.

Rzeźnik przytaknął w milczeniu. Reszta tylko zwiesiła głowy.

– Czy wam nie wstyd? – żachnął się jeden z braci. – Wyrzekając się wiary, wydacie się na wieczne zatracenie.

– Zrozumcie nas, ojcze, mamy żony i dzieci. – Barnabo odwrócił się ku fra Gioele, a jego twarzy widać było zawstydzenie i żal. – Nie każcie nam patrzeć, jak ludzie szachinszacha wymordują ich wszystkich. Choćbyśmy chcieli, sami doskonale wiecie, że nie utrzymamy miasta. Nawet w dawnych czasach Askalon nie obroniłby się przed taką armią…

– Może lepiej, aby zginął jeden człowiek, niż aby wszyscy mieli stracić życie – odezwał się nieśmiało Basile, piekarz. – A nikt nam w serca nie zajrzy, aby sprawdzić, w co prawdziwie wierzymy.

– Mistrz Benilde jest stary i od wiosny z każdym dniem słabszy – dodał Toldo, który jako kowal był człowiekiem trzeźwym i nad wyraz praktycznym. – I tak nie pozostało mu wiele czasu.

– Jak i nam, jeśli wejdzie tu armia szachinszacha – wtrącił najstarszy z mnichów. – Pierwsi zginiemy na ofiarnych kołach.

– Nie w naszej mocy o tym rozstrzygać – uciął fra Gioele. – Wciąż jednak nie pojmuję, co was sprowadza.

– Alchemik chętnie z wami mówi – mruknął Barnabo. – Nas nie usłucha.

– Mam, więc przekonać alchemika – powiedział powoli mnich – aby wyszedł jutro o świcie przed bramę i pozwolił się zabić.

Mieszczanie milczeli, unikając jego wzroku.

– Dobrze – zdecydował fra Gioele. – Spróbuję przekazać waszą prośbę mistrzowi Benilde, choć zapewne nawet nie otworzy przede mną drzwi.

* * *

Jak co noc, okiennice w wieży były zatrzaśnięte na głucho i wygasła nawet latarenka nad wejściem. Fra Gioele na darmo pukał i stukał w drzwi, coraz bardziej zniechęcony i zmoknięty, bo deszcz rozpadał się na dobre. W końcu nawet salamandra z kołatki zapiszczała ze znużeniem i przestała się poruszać. Tylko gargulce popatrywały na niego szyderczo znad okapu dachu, ale zaklęto je w kamień tak dawno, że od wieków żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie mnich, zrezygnowany, pociągnął za klamkę, lecz bez większej nadziei, bo mistrz Benilde miał zwyczaj starannie strzec swoich sekretów.

Drzwi rozwarły się z przenikliwym skrzypem. Opat wzdrygnął się, zaraz jednak zajrzał do środka. Od wielu lat przesiadywał z alchemikiem w tawernie starej Bonacety, ale nigdy nie odwiedził go w wieży, podobnie zresztą, jak mistrz Benilde nie zawitał w mury klasztoru.

W korytarzu zalegała ciemność, choć oko wykol. Wymacał laską próg, zmówił krótką modlitwę i wszedł do środka.

– Mistrzu Benilde! – zawołał cicho, aby mag, wyrwany znienacka ze snu, nie wziął go za złodzieja.

Alchemik jednak milczał.

Mnich na oślep przemierzył wąską sień. W lichtarzu przy schodach znalazł na pół wypaloną świecę, ale nie miał, czym skrzesać ognia. Powoli szedł na górę po wąskich, kręconych schodach, wciąż nawołując gospodarza. Nikt nie odpowiadał. Od ścian biło przeraźliwe zimno i woń pleśni. W załomach schodów zalegał zwykły kurz, może nieco grubszym kożuchem niż w domostwach mieszczan, lecz nie czaiły się w nim żadne monstra, przed którymi przestrzegali go współbracia. Do miski w załomie okna miarowo kapała woda z nieszczelnej okiennicy, przez szpary w deskach cichutko świszczał wiatr. Kilka stopni wyżej mnich wyczuł pod palcami jakieś drzwi, ale za nimi znalazł jedynie niewielki lamus z cebrzykiem, szczotkami i starą kapotą. W następnym pomieszczeniu mistrz Benilde trzymał magiczne ingrediencje, bo fra Gioele aż się cofnął na progu, tak silna uderzyła w niego woń ziół i zjełczałego tłuszczu. W kolejnym była chyba pracownia – na drzwiach umieszczono wprawdzie solidny zamek, ale ustąpiły bez żadnego oporu, kiedy tylko nacisnął klamkę.

– Mistrzu Benilde, jesteście tu?

Mag nie odezwał się ni słowem, uczyniwszy, więc kilka kroków na oślep i strzaskawszy szklaną butlę, nie wiedzieć, dlaczego ustawioną na wprost drzwi, mnich wycofał się na schody, pomstując z cicha na nieporządek. Jednak nie zezłościł się naprawdę. Pomimo wszelkich strachów mieszkańców Askalonu i ostrzeżeń jego współbraci, było to jedynie zwyczajne domostwo starego, samotnego człowieka, tylko bardziej niechlujne i zaniedbane od innych.

Kiedy dotarł na najwyższy podest, dojrzał wreszcie obrys drzwi, zza których biło słabe światło. Odetchnął z ulgą. Nie lękał się czarów, ale nieswojo mu było buszować po cudzym gospodarstwie.

Uchylił drzwi. Zwrócony twarzą do komina, mistrz Benilde spał twardo w wysokim, wyściełanym skórami krześle. Mnich widział tylko czubek jego głowy i rękę zwieszoną nieruchomo nad podłokietnikiem. Na stoliku obok stał dzban i opróżniony puchar.

Fra Gioele skrzywił się kwaśno. Zimą alchemik rozchorował się. Kaszlał, sapał, aż w końcu na dwa tygodnie zamknął się w swojej wieży i nie wpuszczał nawet posłańca od matki Bonacety, która posyłała mu świeże jedzenie z tawerny. Wykurował się jakoś, ale wynurzył się z wieżycy wynędzniały i chudy. Odtąd pił coraz więcej, nie zważając na żadne wyrzuty. Najwyraźniej na wieść o nadejściu Arimaspi także upił się do nieprzytomności.

– Obudźcie się, mistrzu – odezwał się z przyganą. – Przyszedłem z wami pomówić.

Alchemik nie drgnął nawet, tylko wiatr zahuczał głośniej w kominie. Chcąc nie chcąc, mnich wszedł do środka. W komnatce było duszno od dymu i drobinki sadzy wirowały w powietrzu, widać od dawna nikt nie czyścił komina.