– Brednie! – Fra Gioele uderzył kubkiem w ławę. – Nikt nie jest władny odebrać nieśmiertelnej duszy, żaden demon ni człowiek, bo nie oni ją dają i nie od nich pochodzi. Błądzi, kto twierdzi inaczej, myli się okrutnie.

Mistrz Benilde spoważniał.

– Jak wam się zdaje, ojcze, dlaczego magowie, nawet najpotężniejsi, ci z dawnych czasów, stronili od magii krwi? Dlaczego trawili czas na żmudnych obliczeniach, na przeszukiwaniu starych ksiąg, skoro obok istniała łatwiejsza ścieżka, ścieżka wiedźm? Wszak wystarczyło utoczyć kilka kropel krwi, by demony zbiegły się jak kocięta do mleka, gotowe spełniać wszelkie życzenia.

– Nie mamcie mnie, mistrzu Benilde. – Fra Gioele pokiwał głową. – W istocie niewiele was różni od streg, oj, niewiele. Szczycicie się swoją sztuką, choć niejeden z tych dawnych mistrzów nie wzdragał się przelać krwi własnego dziecięcia, aby choć trochę przedłużyć nikczemne bytowanie. A i czarną posoką potrafiliście poić swoje czary, czego widocznym dowodem jest most nad Abisso delle Ondine i wiele jeszcze innych rzeczy.

– Mylisz się, ojcze – odparł czarnoksiężnik. – Owszem, zdarza się, że utrwalamy krwią czary, ale nie plugawimy się, dobrowolnie oddając esencję swego życia demonom. Nie zawieramy z nimi paktów, tylko wiedzą i sztuką naginamy je do własnej woli…

– Wszystko to z pychy – przerwał mnich. – Z nieokiełznanej, przemożnej próżności, która każe sięgać dalej, niż należy. Nie uczyniono nas władcami demonów, ich zaś nie przypisano do naszego świata. Gdyby zamysł Pana był inny, chadzałyby po ziemi niczym zwierzęta. Ale naznaczono im własną domenę pomiędzy gwiazdami i tam powinny pozostać. Sztuka czarnoksiężników jest pogwałceniem porządku świata. I kiedyś przyjdzie wam, magom, okrutnie za to zapłacić.

Alchemik ze spokojem wysłuchał tyrady: toczyli ten spór wystarczająco długo, by zacietrzewienie wygasło, zastąpione przez melancholijną pewność, że żaden z nich nie przekona drugiego.

– Pycha nie ma nic do rzeczy – odezwał się w końcu. – Strach nie rodzi się z nadmiernej dumy, tylko z wiedzy. Ze znajomości natury demonów, które są podstępne ponad wyobrażenie i nieprzychylne śmiertelnikom. Także tym, z którymi zawarły pakt przypieczętowany krwią. Bo nie jest prawdą, że demony można obłaskawić kilkoma kroplami posoki. Zawsze zwrócą się przeciwko swoim panom. Zawsze. Dlatego właśnie musimy je chwytać i wiązać materią. I dlatego też ludzie wolą wynieść konającą stregę na pustkowie. Nie chcą, by demony dopadły kogokolwiek prócz niej, kiedy powrócą po swoją zapłatę.

– To była tylko stara kobieta – rzekł powoli mnich. – Wprawdzie zdziwaczała i rozum się jej lekko pomieszał ze starości, ale zwyczajna stara kobieta, która utraciła wszystkich podczas zarazy. A oni – potoczył ręką po wnętrzu tawerny, gdzie z wolna zaczynali się schodzić mężczyźni – wywlekli ją z ostatniej pościeli i porzucili na wzgórzach jak dzikie zwierzę. Gdybym tylko wiedział…

– Nie usłuchaliby was, ojcze. Zanadto się boją demonów. Wasz Pan jest daleko. Demony każdej nocy krążą nad ich dachami.

Fra Gioele zadumał się.

– Cóż to za ułomność natury ludzkiej, że wolimy zmieniać duchy ponadksiężycowego świata w ułomne monstra, nienawidzące naszego rodzaju, potem zaś, na łożu śmierci, krzyczymy ze strachu przed nimi.

Mistrz Benilde uniósł głowę znad dzbana z winem, a jego twarz spochmurniała.

– Z rzadka opowiadamy tę historię, ale choć raz słyszał ją każdy czarnoksiężnik Półwyspu – zaczął z namysłem. – Był niegdyś mag o imieniu Celio, który jak wy pragnął dojrzeć w demonach coś więcej niż nasienie zniszczenia. Pochodził ze starożytnego rodu i odziedziczył po ojcu miasto, niewielkie, lecz zasobne, obwarowane mocnymi murami i pełne starożytnej magii, jako że każde pokolenie władców dorzucało coś do jego wspaniałości, wplatając kolejne demony w kształt pałaców, parków oraz akweduktów i pętając je na zawsze własną krwią. Kiedy Celio po śmierci ojca przywdział książęcą koronę, wszyscy spodziewali się, że obróci swój kunszt na pożytek miasta i korzyść współmieszkańców. Tak się jednak nie stało. Skoro tylko minął czas żałoby, Celio obwieścił zdumionym mieszczanom, że pragnie wyrzec się wszelkiej magii i wyzwolić spętane przez przodków demony.

– Może był po prostu zacnym człowiekiem – zauważył kąśliwie fra Gioele.

– Nieżyczliwi powiadali, że pragnął zostać mnichem – odparł z leciutkim uśmiechem mag – lecz ojciec pod karą topora zakazał mu przyjęcia zakonnych szat. Na pewno jednak przychylał ucha szarym braciszkom i oni nakłonili go do tak szalonego pomysłu. Daremnie poddani i matka błagali go o namysł, przedkładając, że pozbawiwszy miasto wszelkiej obrony, w istocie wystawi je na pastwę innych magów. Celio trwał w swoim uporze nawet wówczas, kiedy się okazało, że niektóre z zaklęć, wiążących demony, były tak starożytne, że nie dało się ich już odtworzyć.

– Ha! – mruknął pod nosem fra Gioele. – A więc jednak te zaklęcia można odwrócić pomimo śmierci maga.

– Zawsze znajdą się głupcy, którzy będą usiłowali tego dokonać – przyznał obojętnie mag. – O ile mi wiadomo, żadnemu się nie powiodło i Celio nie był w tym wyjątkiem. Ale uczynił coś, czego nie próbował przed nim żaden mag. Wbrew wszelkim ostrzeżeniom nakarmił demony własną krwią i przekazał im swoją moc, aby napojone do syta mogły odlecieć z podksiężycowego świata. Kiedy dokończył dzieła, wyrzekł się wszystkiego, co mu pozostało, wyruszył z miasta na pustkowie i pod obcym imieniem został pustelnikiem.

– Godne dopełnienie litościwego czynu – skwitował mnich.

– Gdyby został, dawni poddani rozszarpaliby go na strzępy, bo litościwy czyn Celia sprowadził na nich ubóstwo, strach i na końcu niewolę, gdy po upadku cyklopowych murów, niegdyś podtrzymywanych przez demony, sąsiedni władca złupił miasto, a mieszkańcom narzucił ciężki haracz. Nie w tym jednak rzecz. Celio zaszył się na jałowych skałach nieopodal Golfo delle Lacrime, gdzie pokutował żarliwie, prosząc o wybaczenie za niegdysiejsze czary. Rychło otoczyła go sława niezmiernej pobożności i rybacy przypływali do niego z całej okolicy, aby pobłogosławił ich sieci. Także, kiedy zapadł na zdrowiu, wielu ludzi ściągnęło do jego groty, by być świadkami odejścia świątobliwego starca. Srodze się zawiedli. Skoro tylko zamknął oczy, demony nadleciały z wysokiego nieba po jego duszę i rozerwały wszystkich, którzy pozostali przy Celiu.

Mnich, dotąd słuchający uważnie, wyprostował się na krześle i bystro popatrzył na czarnoksiężnika.

– Niejedną taką bajkę słyszałem w klasztorze – rzekł. – Ludzie wciąż przychodzą narzekać, że demon kozę z pastwiska porwał, sieci poszarpał albo dziecię zniweczył w kobiecym łonie. Zanadtośmy skłonni normalną rzeczy kolej albo i nasze błędy tłumaczyć niegodziwością demonów.

– Nie chcecie, tedy nie wierzcie. – Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Wasza rzecz, czy chcecie ufać demonom. Z nimi nie można zawrzeć paktu, są przewrotne i nikczemne z samej swojej natury.

– Nigdy żadnego nie spotkałem na swojej drodze. I pewnie tak pozostanie, bo od dawna nowy mag nie zawitał na nasze odludzie, a wyście, mistrzu, zbyt mądrzy, by ściągać na nas zgubę.

Wprawdzie nie wierzył, aby mistrz Benilde zdołał przywołać prawdziwego demona, ale nie chciał sprawić mu przykrości i nie powiedział tego głośno.

Alchemik odchrząknął, czyszcząc gardło.

– Po co miałbym to uczynić? – burknął, zupełnie jakby wyczuł myśli mnicha. – Żeby, jakoście mówili, kozę zaginioną odnaleźć albo ryby do sieci zaganiać? Nie, na takim odludziu żyjemy, że nam ani demony, ani inne grozy niestraszne.

W dziesięć dni później pod murami Askalonu stanęli Arimaspi.

* * *

Wieść o najeździe Arimaspi dotarła już wcześniej do miasta wraz z wędrownym przekupniem, lecz nie wzbudziła lęku. Owszem, litowano się nad losem zdobytych miast i mieszkańców, wymordowanych albo sprzedanych w niewolę, nikt wszakże nie spodziewał się, aby najeźdźcy zapędzili się w tę okolicę: drogi do Askalonu zarosły zielskiem, a w obrębie murów nie pozostało wiele do zrabowania.