– Wszystkie opowieści muszą dobiec kresu – dodał miękko Severo. – A ta należy tylko do nas dwojga. Zostawcie nas samych.

Każde słowo, każdy gest miały się wkrótce stać legendą.

Młody mag nie opierał się dłużej. Tamci dwoje byli szaleni: może strach przed Arimaspi pomieszał im zmysły. Ale nawet obłąkany, Severo pozostawał zbyt niebezpieczny, aby z nim walczyć i trwonić siły tuż przed napaścią wroga. Dlatego Baldassarre dał znak towarzyszom i magowie cofnęli się za pasmo wzgórz, gdzie zamierzali czekać, aż Severo wezwie ich na pomoc – lub zginie.

Jeśli któryś z nich obejrzał się przez ramię, widział na nadmorskim klifie dwie sylwetki i dwa płaszcze targane podmuchami porannej bryzy. Błękit i biel na tle bezkresnego nieba.

Nikt z nich nie dowiedział się, co wydarzyło się potem.

Na Golfo delle Lacrime opadła zasłona, utkana z piasku, dymu i mroku. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk ani szum fal, ani wycie wichru. Przez wiele godzin, aż do zmierzchu, magowie próbowali ją rozproszyć lub choćby przeniknąć wzrokiem. Na darmo. Rozpoznawali w tej przeszkodzie ślad magii Severa i jeszcze coś, zaklęcia tak subtelne i obce, że wydawały się niemożliwe. Ale nie umieli ich sforsować. Wreszcie po zmierzchu zasłona rozwiała się niczym tuman mgły i oczom magów ukazało się skalne rumowisko, a niżej, w płyciźnie, las połamanych żagli oraz pogruchotanych okrętów.

Wody zatoki przybrały barwę gęstej purpury.

Spośród Arimaspi nie uchował się ani jeden żywy świadek klęski. Przepadli bez śladu w wodach Golfo delle Lacrime. Dopiero z czasem szpiedzy zdołali poznać los wyprawy i strach padł na dawnych jeźdźców pustyni. Klęska była tak dotkliwa, a pamięć o złowieszczej potędze magów Półwyspu tak dojmująca, że przez wiele lat nawet mnisi w wielbłądzich skórach nie śmieli napomykać o nowej wojnie – któż, bowiem mógłby się równać z mocą czcicieli demonów, skoro jeden z nich wystarczył, aby uśmiercić olbrzymią armię?

Tymczasem po śmierci ostatniego maga Brionii na Półwyspie Guerre dei Gierofanti rozgorzały walki. Czarnoksiężnicy wyrzynali się nawzajem, książęta ginęli za przyczyną magii, trucizny i sztyletu, a zwykli śmiertelnicy umierali na progach domów, nie rozumiejąc nawet przyczyny swej śmierci i nie znając imion swych zabójców. W zamęcie, który ogarnął Półwysep, zapomniano o szkarłatnych żaglach Arimaspi. Mijały lata i dekady. Najpotężniejsi z magów wyginęli lub odeszli na wygnanie, a ich starożytna sztuka podupadła. W klasztorach na północy nie śledzono już orbit planet ani torów demonów. Nie wyszukiwano nowych zaklęć, a stare popadały w niepamięć. Zakony, które niegdyś stały wiernie u boku książąt-magów, zwróciły się ku ascezie i powszechnie odrzucały zakazaną wiedzę. Potężni opaci przyjmowali pod opiekę okoliczne wioski i miasteczka, a z czasem wokół klasztorów powstały udzielne władztwa. Z kolei na zachodzie świeccy kondotierzy budowali nowe księstwa. Spustoszona kraina powoli wracała do nowego życia.

I wtedy właśnie Arimaspi postanowili uderzyć ponownie.

Tym razem prowadził ich jeden władca – szachinszach, ten, który panuje nad wszystkimi innymi – a mnisi w wielbłądzich skórach głosili, że został wybrany i pobłogosławiony, aby ostatecznie wygubić czcicieli demonów. Na Półwyspie długo łudzono się, że morze, jak niegdyś, pochłonie okręty nieprzyjaciół. Tak się jednak nie stało. Flotylla wylądowała szczęśliwie na południowym cyplu, nieopodal Abisso delle Ondine, i nie znalazł się mag dość potężny, aby w tym przeszkodzić. Pomniejsi czarnoksiężnicy zaryglowali się w swoich wieżach, pałacach i zamkach, chcąc pod osłoną magii w spokoju przeczekać inwazję. Niebawem jednak miało się okazać, że żadne zaklęcia nie zapewnią im bezpieczeństwa.

Kiedy armia szachinszacha stanęła pod murami pierwszego miasta – a było to Lenzio, otoczone winnicami i pełne cienistych piwnic, w których dojrzewało słodkie wino – heroldzi Arimaspi stanęli przed bramą i obwieścili, że jest wolą ich pana, aby mag dobrowolnie wyszedł mu na spotkanie, ukorzył się i wyrzekł obmierzłych praktyk, a wówczas życie innych mieszkańców zostanie oszczędzone. Oczywiście czarnoksiężnik ani myślał usłuchać. Kiedy współziomkowie pytali go, czy nie lepiej zdać się na litość wroga niż próbować beznadziejnej obrony, odparł, że nie zamierza umierać za ich wrzaskliwe bachory, małżonki o tłustych zadach, kramy bławatne, podziemia pełne beczek z moszczem, lektyki wykładane aksamitnymi poduszkami i kamienice o fasadach z kremowego marmuru.

– Niech się każdy ratuje wedle swej wiedzy i przezorności – rzekł mag i mieszczanie odeszli jak niepyszni.

A następnego poranka Arimaspi uderzyli.

Wojsko opasało Lenzio ciasnym pierścieniem i argusi – magiczni strażnicy o potrójnej źrenicy, uczynieni przez magów z ludzkiego ciała i esencji demona – którzy wypatrywali wroga z czterech bastionów miasta, mogli dokładnie policzyć strzały w kołczanach łuczników i klejnoty zdobiące turbany przybocznych szachinszacha. Szturm jednak nie nastąpił. Zamiast tego spomiędzy szeregów Arimaspi znów wyszli heroldzi. W dłoniach trzymali trąby, długie, pozłociste i zawinięte na końcu, a kiedy w nie zadęli, rozległ się dźwięk, jakiego wcześniej nie słyszano na Półwyspie. Ci, którzy stali najbliżej, padali na ziemię, na próżno usiłując zasłonić uszy, z nosów i ust buchała im jasna krew. W chwilę później potężne, granitowe mury Lenzio zaczęły wibrować i drżeć pod stopami mieszkańców miasta. Trąby Arimaspi zagrzmiały jeszcze donośniej. Ich głos przeniknął do wnętrza głazów i olbrzymie ciosy skalne jęły rozpadać się i osypywać jak piasek, grzebiąc niezliczonych obrońców.

Rzeź miasta trwała aż do zmierzchu: wybito wszystkich, którzy nie przyjęli wiary Arimaspi. Kiedy dobiegła kresu, szachinszach wjechał do Lenzio pomiędzy dwoma zwałami pyłu rozwiewanego już na wszystkie strony przez wiatr. Większość budynków legła w gruzach, choć nie ucierpiały od głosu trąb tak dalece, jak mury. Jedynie wieżyca maga wznosiła się dumnie pośród zrujnowanego miasta, spowita winoroślą i pędami niewidocznych zaklęć. I przed nią właśnie Arimaspi spędzili w ciżbę nielicznych ocalonych.

Władca Arimaspi podjechał powoli do wieży – kopyta jego białego rumaka stukotały cicho po resztkach bruku – po czym dobył miecza i uderzył jeden raz w spiżowe wrota. Każda ich wypukłość, każdy relief i ozdoba była hartowana zaklęciami i wzmocniona demonami w służbie maga. Jednak metal wierzei rozdarł się pod ostrzem miecza jak pergamin. Szachinszach dał znak. Czterech przybocznych znikło w mrocznym wnętrzu wieży i po chwili wróciło, wlokąc czarnoksiężnika. Mag opierał się, wierzgał i wykrzykiwał plugawe klątwy, ale czerwony nos i poplamiona winem szata nie dodawały mu dostojeństwa. W uścisku wojowników wyglądał jak zwyczajny chuderlawy staruszek i żadne demony nie sfrunęły z nieba, aby zetrzeć w proch jego nieprzyjaciół.

Przekleństwa maga jeszcze moment rozbrzmiewały wśród ruin, które kiedyś były pałacami dumnych patrycjuszy Lenzio – ich właściciele w większej części już nie żyli – zanim miecz szachinszacha opadł po raz drugi. Głowa czarnoksiężnika potoczyła się po suchym pyle, znacząc go gęstą barwą purpury. Martwe oczy zamrugały, jakby w zdumieniu, a usta poruszyły się nieznacznie, może w próbie dokończenia zaklęcia, i ustały. Wojownik Arimaspi niedbale trącił głowę czubkiem buta o zakręconym nosku i uniósł ją do góry za włosy, aby wszyscy mogli dobrze poznać los czarnoksiężnika. Wtedy szachinszach przemówił. Z jego ostrza wciąż skapywały drobne krople krwi.

– Przynoszę wam nagi miecz – rzekł. – Miecz pomsty i kary, posłano mnie, bowiem, abym starł nieprawość z oblicza tej ziemi. Ani pomiędzy ludźmi, ani na niebie nie ma takiej potęgi, która zdoła mnie powstrzymać, póki nie odnajdę i nie uśmiercę ostatniego z czarnoksiężników. Po to mnie posłano i dlatego daruję wam życie…

Pomiędzy jeńcami rozeszły się szmery zdumienia, jako że nie spodziewali się podobnej łaskawości. Ale zaraz Arimaspi dobyli biczy ze skóry nosorożca i nie szczędzili razów, póki wszyscy znów nie ucichli.