Szachinszach uniósł dłoń na znak, że będzie mówił dalej.

– Widzieliście, że żadne zaklęcie, żadne mury nie mogą ich przede mną ochronić. Nie ma też takiego miejsca, gdzie zdołaliby się ukryć. Zabiję ich jednego po drugim, jak zostało przesądzone i obiecane. Zabiję też każdego, kto użyczy im dachu czy chleba. Wam pozwolę odejść, ale jeśli jeszcze któreś miasto nie otworzy przede mną bram, nie dozna więcej litości. Siedziby czcicieli demonów zostaną zburzone, ich dobytek strawi ogień, ich dzieci staną się niewolnikami, oni zaś sami zginą nędznie i w męczarniach. Roznieście tę wieść aż po najdalsze krańce Półwyspu. I powtórzcie jeszcze jedną rzecz, przeznaczoną dla uszu waszych czarnoksiężników. – Szkarłatna zasłona szczelnie okrywała jego twarz, ale w głosie pojawiło się szyderstwo. – Gdyby ktoś z nich miał dość odwagi i chęci, niech z własnej woli wyjdzie mi na spotkanie, a pod jasnym niebem przekonamy się, który z nas jest potężniejszy. Tyle winniście zapamiętać. A teraz idźcie precz!

Wojownicy znów rozwinęli bicze i przerażeni mieszkańcy runęli na oślep ku wyrwie w piaskowym wale, która o poranku była bramą dumnego Lenzio.

Podczas kolejnych trzech tygodni Arimaspi rozlali się po wybrzeżu Półwyspu niczym szkarłatna fala, pochłaniając kolejno siedem marmurowych miast. Trzy z nich próbowały obrony i podzieliły los Lenzio. U murów dwóch kolejnych armię szachinszacha powitał widok czarnoksiężników przybitych przez pobratymców żelaznymi ćwiekami do bram miejskich. Przyjął to łaskawie, ale zażądał ogromnego trybutu, a każdy z mieszkańców musiał przejść pod nagim mieczem, na znak poddaństwa oraz wyrzeczenia się demonów i wszelkich spraw czarnoksiężników. Dwa ostatnie miasta były od wieków rządzone przez rody książąt-magów. Żaden z nich nie posiadał ani cząstki mocy poprzedników, lecz nie dawali wiary opowieściom o zdumiewającej potędze szachinszacha, który niweczył wszelkie zaklęcia i był odporny na zakusy demonów. Jak za dawnych czasów stanęli pod murami swych miast, a władca Arimaspi wyjechał im na spotkanie na białym rumaku i z łatwością uciął głowy zakrzywionym mieczem.

Powiadano, że śmiał się, kiedy to czynił. Powiadano też, że ogromnie radował się z ich klęski i gdziekolwiek wyruszał, kazał nieść przed sobą na włóczniach osiem głów czarnoksiężników.

* * *

Magiem Askalonu był w tamtych czasach mistrz Benilde. W mieście nie wiedziano, skąd pochodził ani czym się w przeszłości parał. W kilka dni po śmierci poprzedniego czarnoksiężnika nadjechał traktem z zachodu na wózku zaprzężonym w dychawicznego osła i bez zbędnych słów wprowadził się do pustej wieży. Nikt mu nie przeszkodził. Nawet w najgorszych czasach warto było mieć własnego czarnoksiężnika.

Przez ćwierć wieku po przybyciu do Askalonu mistrz Benilde nie zmienił się nadmiernie. Od początku był człowiekiem wiekowym i przygiętym do ziemi, z czasem zaś wychudł tylko i rysy jego twarzy zaostrzyły się jak u sępa. Z rzadka się odzywał, a zagadnięty, mamrotał jedynie pod nosem. Sam sprzątał swoją wieżę: nie najął żadnej z miejscowych wdów do pomocy w gospodarstwie i w ogóle niechętnie zadawał się z kobietami, stąd kumoszki u studni gadały czasem z urazą., że skrywa w swym czarnoksięskim obejściu nie wiedzieć jak plugawe tajemnice.

O poranku mistrz Benilde nieodmiennie pojawiał się w swoim kramie na rynku przed Palazzo Forti. Rozkładał flakoniki, tygle i miseczki z najdziwniejszymi ingrediencjami, rozwieszał pęki \ ziół, które napełniały powietrze osobliwym aromatem, owijał się zetlałym błękitnym płaszczem i zapadał w drzemkę. Nie miał wielu klientów, więc z rzadka tylko udawało mu się zakryć miedziakami dno w drewnianej czarce, gdzie wrzucał zarobek, ale też w Askalonie wszystkim żyło się ubogo. Koło południa zaciągał w kramie zasłony i w skupieniu opróżniał miskę flaków z fasolą, przyniesioną przez głuchoniemego chłopaka od matki Bonacety, szynkarki. Kiedy niebo zaczynało ciemnieć, pakował swoje wyroby na niewielki wózek i z wysiłkiem ciągnął go ku wieży. Po zmierzchu nikt go nie oglądał. Słowem, wiódł życie obyczajne, pracowite i skromne. Niemal bogobojne. Nie oszukiwał na wadze, nie wikłał się w miejskie spory, nie uwodził cudzych żon i nie napastował młodych chłopców. Mieszkańcy Askalonu bardzo go sobie chwalili, a kilku zacnych obywateli liczyło skrycie, że sędziwy mistrz przyjmie ich synów do terminu. No, wprawdzie nie bywał w świątyni, lecz nikt nie śmiał tego po czarnoksiężniku oczekiwać.

Monastero del Sole zawiadywał podówczas fra Gioele. Prócz niego w klasztorze pozostało zaledwie sześciu mnichów o twarzach pobrużdżonych jak wiekowe kamienie, z których wzniesiono opactwo. Wciąż jednak wystarczało im siły, by o poranku rozkołysać wielki dzwon na wieżycy i – jak w czasach świetności Askalonu – witać jego biciem wschodzące słońce, znak Pańskiej łaski. W niedzielę zaś mnisi szeroko otwierali drewniane – gdyż przepiękne spiżowe wrota zrabowano dawno temu – wierzeje klasztornej kaplicy, a fra Gioele wspinał się wokół filaru po kręconych schodkach, rześko postukując cisową laską i mamrocząc pod nosem w roztargnieniu. Ale kiedy w końcu stanął w maleńkiej kazalnicy w kształcie konchy małża, jego wzrok wyostrzał się nagle. Choć większość czasu spędzał za murami klasztoru, czy to przeglądając listy zimowych zapasów, czy pieląc grządki w ogrodzie, fra Gioele jak nikt inny znał sprawy mieszkańców Askalonu. Był człowiekiem niezmiernie łagodnym i pełnym namysłu, lecz nawet najbutniejsi spomiędzy miejskich rzezimieszków zwieszali pokornie głowy pod spojrzeniem jego bystrych, szarych oczu. Kochano go jednak powszechnie i niezmiernie szanowano – także za to, że nie opuścił zdruzgotanego Askalonu, choć były zasobniejsze miasta i klasztory bardziej obfite w ziemskie bogactwa.

Po skończonym nabożeństwie fra Gioele wygładzał płótna na ołtarzu, zdejmował odświętną szatę, burą i bezkształtną, gdyż srebrne nici, którymi ją ozdobiono, pokruszyły się z czasem i zaśniedziały, po czym zamykał wielkim kluczem wewnętrzną część kaplicy i wzdłuż klasztornego muru schodził w dół, do tawerny starej Bonacety. Mistrz Benilde zwykle już czekał. Latem przysiadali na wewnętrznym dziedzińcu, osłoniętym winoroślą i różanymi krzewami, zimą zaś za przepierzeniem we wspólnej izbie. Alchemik zamawiał dzban porzeczkowego wina, mnich pykał fajkę. Mieszkańcy Askalonu, początkowo nieco zdumieni ich dziwną komitywą, przywykli z czasem do widoku dwóch starców, tak samo wysuszonych wiekiem i odzianych w bliźniacze zgrzebne płaszcze. Ci zaś siedzieli w milczeniu, póki zachodzące słońce nie powlokło czerwienią ścian Palazzo Forti.

Tego dnia jednak fra Gioele pojawił się wcześniej, niż miał we zwyczaju, a gromkie postukiwanie jego laseczki z daleka obwieszczało, że humor mu nie dopisuje. Wszedł z zasępioną twarzą, ledwie odpowiedział na pozdrowienie gospodyni, która, zdumiona, upuściła patroszoną rybę do kubła z wnętrznościami. Alchemik podsunął braciszkowi kubek wina.

– Sirocco trzeci dzień wieje – rzucił w przestrzeń – i niesie niepokój.

– Nie gańcie niepotrzebnie wichru! – skarcił go fra Gioele. -Ludzie głupi, ot, co!

Mistrz nic nie odpowiedział. Czekał, aż mnich uspokoi się nieco.

– Słyszeliście, że onegdaj pomarła matka Natalina? – podjął opat.

Alchemik skinął głową.

– Zatem pewnie i o tym słyszeliście, że ledwie dychającą sąsiedzi ułożyli ją na drzwiach, wynieśli daleko za mury na skonanie?

– Ano, zwyczajnie, jak się czyni ze stregą.

Mnich sapnął przez nos z irytacji.

– Chcieli rozgrabić jej dobytek i tyle. A że była stara, uboga i samotna, nikt się za nią nie ujął i nie ukrócił bezprawia.

– Owszem, była uboga i samotna. – Alchemik złożył dłonie na krawędzi stołu. – Ale też parała się magią i sprowadzała na ludzi demony, a one, jeśli raz skosztują czyjejś krwi, powracają po niego w godzinie śmierci. Nic dziwnego, że się sąsiedzi zlękli, aby i oni nie ucierpieli, kiedy nadlecą po duszę starej.