Zapewne wyczuwszy jego zakłopotanie, mniszka ośmieliła się na więcej.

– Pozwólcie jej śnić – powiedziała cicho. – Wtedy jest szczęśliwa. Wy także wydajecie się znużeni, przyda się wam chwila wytchnienia.

Współczucie rozgniewało go jeszcze bardziej. Odtrącił jej dłoń z taką gwałtownością, że kobieta zatoczyła się i upadłaby, gdyby nie przytrzymała się gzymsu przy kominie.

– Precz – wysyczał przez zęby. – Nie prowokuj mnie, kreaturo, abym własną ręką nie nauczył cię pokory, skoro inni zaniedbali twoje wychowanie. I nie broń mi przystępu do starej, bo ona wkrótce zdechnie, ty zaś zostaniesz w klasztorze, na łasce tych, którzy przyjdą po niej, a uwierz mi, że oni nie będą pobłażali krnąbrności. Zanim jednak tak się stanie, muszę usłyszeć, co ta wywłoka może mi opowiedzieć o upadku domu Brionii i demonach, które ją sprowadziły…

Jakiś ruch, pochwycony kącikiem oka, przykuł jego uwagę i zamącił słowa. Odwrócił się i dostrzegł, że przeorysza rozbudziła się zupełnie. Sztywno wyprostowana, wbijała w niego spojrzenie niewidzących oczu. Policzki miała blade jak pergamin, dłonie spoczywały nieruchomo na podołku, zaciśnięte wokół perły, lecz był pewien, że usłyszała każde słowo.

Poczuł nieprzyjemną suchość w ustach, ale opanował się prędko. Ostatecznie dobrze, że stara strega usłyszała przed śmiercią kilka słów prawdy. Nic mu nie mogła zrobić.

Wtedy Luana przemówiła wysokim, świetnie ustawionym głosem, zupełnie niepodobnym do jej codziennego mamrotania.

– Chcesz usłyszeć o upadku domu Brionii, mnichu? Czy jesteś jednak pewien, że zniesiesz wiedzę o demonach, które nie czają się w ciemności, niezdolne postawić stopę na poświęconym gruncie, ale śmiało stają przed tobą w koronie z płomieni, a ich spojrzenie jest władne spopielić twoją nieśmiertelną duszę? Czy naprawdę pragniesz stawić im czoło i sprawdzić, jaką osłoną okaże się twoja wiara?

Już pierwsze słowa sprawiły, że poczuł się jak zarośnięty, bosonogi rybak, znienacka postawiony przed obliczem wielkiej pani i oskarżony o kradzież kolorowego świecidełka z jej ogrodu. A ona naprawdę była wielką panią, zrodzoną i ukształtowaną do władzy, wychowaną w cytadeli, którą uważano niegdyś za centralny punkt świata, początek i koniec wszelkich dróg i baśni. Kiedy wszyscy inni uciekli z Brionii, zostawiając za plecami dymiące zgliszcza cytadeli, samotnie przetrwała w miejscu grozy, choć była nieomal dzieckiem, zda się, niezdolnym przewodzić innym. Kobiety jednak przybywały do niej na długo przed tym, jak mnisi pobłogosławili jej święte powołanie. Oddawały się w opiekę pustelnicy z briońskiej katedry nie dlatego, że widziały jej nabożność i osobliwe cuda, którymi broniła się przed zakusami demonów. Nie, dla nich była po prostu księżniczką, która nie odstąpiła swoich poddanych w godzinie trwogi. Świątobliwość nie miała żadnego znaczenia. Gdyby poślubiła któregoś z czarnoksiężników, którzy ubiegali się o jej rękę, i naznaczyła go władcą, ludzie Brionii również ulegliby jej woli.

Zrozumiał nagle, że dopiero ze śmiercią Luany tamten świat naprawdę zniknie i zatrze się w ludzkiej pamięci. Póki żyła, istnieli też magowie, ich czary i demony formowane w kształty zwierząt oraz roślin, ich bale i gonitwy za łabędziami, które, pochwycone, przemieniały się w dziewczyny, ich pieśni, upajające jak wino, gobeliny, w których zapisano przyszłość, i krople krwi, przemawiające ludzkim głosem. W pamięci Luany wszystko to było rzeczywiste i tak wyraźne, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj.

Myśli kolejno pojawiały się w jego umyśle, jedna boleśniejsza od drugiej, ale stał jak oniemiały, nie mając dość odwagi, by odpowiedzieć. Choć poruszał wargami, słowa nie chciały opuścić jego ust. Być może również była to jakaś sztuczka czarodziejów, której nauczyła się we wczesnej młodości. Nie wiedział.

– Dobrze, więc. – Luana uśmiechnęła się szybkim, wąskim uśmiechem, który był jak błysk dobywanego noża. – Słuchaj, mnichu, jak książęta Brionii doprowadzili do swojej zguby. Nie uroń ani słowa.

* * *

Rocca oskarżano o wiele zbrodni i większość z nich popełnił naprawdę. Nie był jednak głupcem i rychło spostrzegł, że lęk Diamante przez nocnym zamknięciem znacząco zelżał. Zrazu przypisał to dorastaniu syna i ucieszył się nawet, bo mazgajowatość potomka od dawna przyprawiała go o niepokój. Po namyśle jednak odrzucił tę myśl, albowiem we wszystkich innych rzeczach chłopiec pozostał równie nieporadny i tchórzliwy, jak przedtem. Postanowił, zatem sprawdzić, co też się kryło za tą dziwną sprawą, i wypytać golema.

Potwór, stworzony do zgoła prostszych zadań, z trudem usiłował podołać badaniu. Stękając i chrzęszcząc niezmiernie – jego z grubsza tylko obrobione gardło nie skłaniało do długich opowieści – wyrzucił z siebie mętną historię o kobiecie, która odwiedza chłopca w nocy i opowiada mu baśnie. Rocco, nie pojmując, jak to możliwe, że monstrum nie usłuchało rozkazu stwórcy i nie odegnało intruza, odesłał je do miejsca kaźni. Ale nawet smagany ognistym biczem, golem zaklinał się, że nikomu nie pozwolił wejść do celi Diamante, choć nie potrafił też wytłumaczyć, jakim sposobem znalazła się tam nieznajoma. Najwyraźniej nie umiał w pełni ogarnąć tego osobliwego zjawiska, co zresztą nie było dziwne, zważywszy, że uczyniono go dla jednego celu, a nie było nim rozwiązywanie zagadek.

Zafrapowany i nieodmiennie podejrzliwy, Rocco sam postanowił rozwikłać tajemnicę. Rychło nadarzyła się okazja. Własnoręcznie zamknął syna w sekretnej komnacie i odszedł, udając wielkie zagniewanie z powodu jego nieuctwa. Odczekał w głębi korytarza, aż Diamante uspokoi się nieco – jego łkania ucichły zdumiewająco szybko – po czym okręcił się płaszczem i przysiadł na marmurowej ławeczce w zagłębieniu muru. Dobył z sakwy ulubioną salamandrę, zamkniętą w kształcie maleńkiej mosiężnej lampki, i delikatnie umieścił ją pośrodku fryzu zdobiącego ścianę. Był to jeden z jego pierwszych służebnych demonów, schwytany jeszcze przed zamachem, który kosztował życie jego brata i wszystkich briońskich hierofantów. Nie miał zbyt wiele mocy, ale w czasach, gdy Rocco nieustannie obawiał się zabójców, zwykł nocami stawiać go na straży przed wejściem do swojej komnaty. Lampa, przeważnie uśpiona, rozjarzała się jasnym światłem, kiedy ktoś do niej podchodził. Rocco wprawdzie był pewien, że nie zdoła pokonać siepaczy rady, chciał jednak być przytomny i spojrzeć im w twarz, kiedy nadejdą.

Tej nocy wszakże salamandra zawiodła. Książę usnął, znużony czuwaniem i ukołysany monotonnym szelestem łusek strażniczych demonów, które przemierzały ściany pod postacią kekropsów, potworów o wężowych splotach i ludzkich głowach. Nic go nie ostrzegło. Ani syk węża, ani pulsowanie mosiężnego ciała salamandry, ani nawet odgłos kroków.

Ocknął się sam, czując na twarzy powiew lodowatego powietrza. Zamrugał, aby odpędzić resztki snu, i dopiero po chwili zorientował się, że słyszy w oddali echo dwóch głosów. Jeden znał bardzo dobrze, należał do jego niemądrego potomka, kobiety jednak nie potrafił rozpoznać. Dał znak i kekropsi ruszyli przodem poprzez mrok, badając wężowymi odnóżami każdą piędź ziemi. Minęli zastygłego w bezruchu golema i popełzli dalej, ale nie udało się im zaskoczyć nieznajomej.

Kiedy stanęli pod kratą, w izbie kar nie było nikogo, oprócz chłopca, który siedział na skraju posłania, obejmując ramionami kolana. Rocco z bezsilną wściekłością wpił ręce w żelazne pręty. Był gotów przysiąc, że jeszcze przed chwilą ją słyszał, mimo to zdołała mu się wymknąć. Nie zgadywał nawet, jak mogła tego dokonać, ale sama możliwość, że obca kobieta wędruje w ciemności, niezauważona, korytarzami cytadeli, napełniała go złością i grozą.

Jego syn czekał ze spuszczoną głową, lekko poruszając wargami. Wsłuchawszy się uważniej w jego szept, mag wychwycił strzępy inkantacji. Wiedział jednak doskonale, że przed chwilą chłopiec był pochłonięty czymś zupełnie innym.