Nie doceniła również pychy swoich potomków, którzy z własnej woli sprowadzili na siebie zagładę.

Mrok zgęstniał i spomiędzy ruin podniosły się ciemne kształty. Skryba ciaśniej otulił się opończą i nasunął na czoło szpiczasty kaptur. Szedł szybko, nie rozglądając się po bokach, aby jego wzrok nie napotkał przypadkiem jednego z przeklętych monstrów, wypaczonych pozostałości po sztuce czarodziejów. Nawet teraz, pomimo wszelkich starań mnichów, Brionia nie była bezpiecznym miejscem. Wśród zgliszczy chimery lęgły się jak kocięta – kiedy szedł w ciemności wśród niepojętych szmerów i szelestów, miał wrażenie, że ocierają mu się włochatymi grzbietami o łydki – graje podrzucały swe plugawe jaja do klasztornych kurników, a po nocach harpie nawoływały się ochrypłymi głosami znad ruin cytadeli. Principi dell'Arazzo, choć martwi od wielu lat, odcisnęli swój ślad w każdej poczerniałej cegle i każdym nadkruszonym kamieniu tego miejsca.

W dawnych kronikach zapisano, że kiedy zachodzące słońce padało na różowe kopuły Brionii i cyklopowe mury, których nie wzniosła ludzka ręka, było to najpiękniejsze spośród miast stworzonych z magii i marzeń czarnoksiężników.

Skryba prychnął z pogardą. Cała moc i wszelkie skarby nie ustrzegły czarodziejów przed zagładą, kiedy wreszcie nadszedł dzień odpłaty za ich zbrodnie.

Spomiędzy tych, którzy tamtego dnia byli w cytadeli, ocalała jedynie dziewczynka, niegdyś oblubienica ostatniego z Principi dell'Arazzo, obecnie zaś opatka najsławniejszego z klasztorów szarych mniszek. Luana di Brionia, ostatnia, która miała prawo do tego imienia. Skryba wyczuwał wyraźnie, że w klasztorze skrycie napawano się jej niezwykłym pochodzeniem, choć w żyłach Luany płynęła przecież skażona krew magów, a oczy, wypełzłe teraz i spłowiałe od wieku, wciąż zachowały cień dawnego błękitu. Spędziwszy kilka tygodni w przeklętym mieście, uznał, że nie bez powodu bracia z Costa dei Gabbiani powątpiewali w prawowierność briońskiego opactwa. Owszem, przestrzegano tutaj zaleceń nowej reguły, ale skrybie nie raz i nie dwa zdarzyło się podsłuchać, jak mniszki nad miskami z soczewicą i grochem opowiadają sobie szeptem o minionej wspaniałości miasta, o kościołach, których sklepienia podtrzymywały niegdyś skrzydła serafów, dzwonach, w których sercach mieszkały zaklęte keruby o głosach potężnych jak spiżowe trąby i słodkich jak miód, o atlantach, co wspierali portyki świątyń, i żywych pnączach oplatających trzony kolumn.

W jego rodzinnym klasztorze nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sama myśl o tym, że demony miałyby służyć za podporę świętych murów napełniała skrybę dogłębną odrazą, choć wiedział, że nic takiego już się nie może przytrafić. Mnisi z Costa dei Gabbiani wiele lat wcześniej odkryli, że należy zakreślić świętymi olejami okrąg tam, gdzie w przyszłości miał powstać przybytek Najwyższego. Ograniczając tę drobną cząstkę świata, wydzierali ją zarazem spod zgubnej władzy demonów, które odtąd nie miały przystępu do świętego miejsca – jeśliby któryś z nich spróbował przekroczyć okrąg, jego materialne ciało i sama esencja, zakorzeniona głęboko w ponadksiężycowym świecie, stawała w płomieniu nie do ugaszenia. Podobnie zresztą działo się z potomstwem demonów, tymi wszystkimi monstrami, pokracznymi krzyżówkami człowieka i złego ducha. Jeśli nie naznaczono ich znamieniem demona, głową psa albo uszami, które ciągnęły się aż do ziemi, mogły żyć spokojnie pomiędzy ludźmi, całymi latami nieodkryte, z jednym wszelako wyjątkiem: żaden z nich nie mógł postawić stopy na poświęconym gruncie.

Plotka głosiła, że właśnie, dlatego Servio, przedostatni książę-mag Brionii i ojciec Luany, zgodził się, aby nową katedrę wzniesiono wedle rytuału mnichów z Costa dei Gabbiani. Nigdy nie krył się z pogardą dla brodatych, bosonogich misjonarzy, co przedkładali jałmużnę wieśniaków nad przepych książęcego dworu, otaczali go, bowiem mnisi starej reguły, spadkobiercy najdawniejszych zgromadzeń Półwyspu. Skoro jednak mógł pognębić tych, którzy upatrywali w nim potomka demona, nie bez satysfakcji skorzystał z okazji i kazał nakreślić świętym olejem okrąg, choć patriarcha mocno krzywił się na podobne zabobony.

Kiedy katedrę wzniesiono – a zajęło to wiele czasu, jako że żaden demon nie mógł był zaprzęgnięty do pracy przy jej budowie -książę nie opuścił ani jednej mszy w swej nowej świątyni. Rozpierał się tuż przed ołtarzem na tronie o podłokietnikach rzeźbionych w kształt lwów, z upodobaniem zmuszając posłów innych księstw do uczestniczenia w wielogodzinnych modłach. Jego najmłodsza córka, jasnowłosa dziewuszka o imieniu Luana, długo miała wspominać chłopców w bladozłotych szatach – ich śpiew zdawał się ulatywać prosto do nieba – woń kadzidła i migotliwe płomienie świec, które uginały się płynnie pod jej oddechem.

Jednakże pobożność nie ocaliła księcia, kiedy jego młodszy brat Rocco pchnął go sztyletem w krużganku świątyni.

Skryba zastanawiał się, czy córka Servia zapamiętała cokolwiek z tamtych czasów, gdy wraz z matką i braćmi zamknięto ją w klasztorze szarych mniszek. Przeoryszą była tam ciotka obu książąt i rychło miało wyjść na jaw, że hojne nadania Rocca nie pozostały bez odpłaty. Obaj synowie zabitego księcia dziwnym trafem nie doczekali wiosny. Więdli powoli, dręczeni uporczywym kaszlem i nawrotami gorączki. Ich matka, Adalgisa, wkrótce podążyła za nimi, przeklinając Rocca i przysięgając, że nawet po zgonie nie odejdzie i w podksiężycowym świecie będzie czekać, póki Najwyższy nie ześle na bratobójcę kary za jego niezliczone zbrodnie. Jednak żadne klątwy nie odstraszyły śmierci i z całej rodziny pozostała jedynie Luana o oczach ciemnobłękitnych jak dwa górskie stawy. Zanim zakwitły białe róże w ogrodach Palazzo Ducale, ogłoszono ją narzeczoną dziedzica Rocca.

Na dworach Półwyspu mówiono z przekąsem, że książę-mag nie mógł pozostawić bratanicy odłogiem, podobnie jak nie porzuciłby na zmarnowanie winnicy, która rodzi grona słodsze od innych, ani oliwnego sadu obsypanego owocem. Z każdym pokoleniem magia w żyłach potomków Severa i Arachne ulegała rozrzedzeniu, a sam Rocco nie wyróżniał się kunsztem spomiędzy innych czarodziejów. Nic, więc dziwnego, że pragnął, aby chociaż w jego wnuku odrodziła się dawna wspaniałość Brionii.

Jednak owo zamierzone kazirodztwo, choć odrażające ponad wszelkie wyobrażenie i gorsze niż inne zbrodnie Rocca, okazało się w istocie zbawienne, doprowadziło, bowiem do ostatecznej zagłady domu książąt Brionii.

* * *

Dni płynęły jeden po drugim, a Diamante wciąż na darmo usiłował odnaleźć rudowłosą kobietę, która odwiedzała go w środku nocy. Czasami wydawało mu się, że widzi ją w ocienionej nawie katedry albo w mroku krużganku, kiedy dowódca straży, obchodzący o zmierzchu cytadelę, powracał do Rocca z kluczami do wszystkich bram twierdzy. Widział jej oczy w twarzach żon i córek magów, które przybyły na doroczne obchody zwycięstwa w Golfo delle Lacrime, w łagodnym pochyleniu głowy swojej matki, w lękliwym geście, jakim zbierała płaszcz nowa kurtyzana, kiedy sprowadzano ją z miasta przed oblicze księcia.

Z początku obawiał się ojca, ale nieoczekiwanie Rocco nie miał mu za złe zakradania się do kobiecej części cytadeli. Kiedy żołnierze przyprowadzili mu syna przydybanego przez pokojówki księżnej Orgentu w jej prywatnych komnatach, wybuchł jedynie tubalnym śmiechem, który niósł się rozgłośnie po l’Azzurro, Lazurze, najpiękniejszej z sal cytadeli, póki wreszcie nie zamarł pomiędzy kamiennymi gryfami, podtrzymującymi kapitele kolumn.

– Dobrze! – huknął, a kariatydy, przestraszone, wtuliły głowy w ramiona. – Przed jesienią wyprawimy w cytadeli weselisko. A wcześniej – zawiesił znacząco głos – wybierzemy się razem do miasta, jak syn z ojcem powinien, żebyś się, chłopcze, napatrzył na piękność kobiet i oswoił z ich czarem. Nie przystoi, aby syn księcia-maga Brionii wycierał kąty w alkowie tłustej księżnej Orgentu.