Odszedł sztywno, jakby kij połknął.

– To ja muszę stąd wyjść, ustalę z wartownikiem, gdzie możemy pana posadzić – krzyknęła za nim Krysia, ale tylko machnął ręką. Krysia poczuła się upoważniona i skierowała kroki w stronę drzwi studia.

– Czekaj, Kryska – syknęła za nią Ilonka. – Chodź tu natychmiast!

Krysia zawróciła.

– Chodźcie tu wszyscy – syczała dalej Ilonka. – Musicie mnie zasłonić! Krysia, masz tu kasetę, skopiuj szybko, zanim ten palanciozo się zorientuje, że dostał czystą!

– O matko! – ucieszył się Roch Solski. – Jak pani to zrobiła?

– Mów mi Ilonka, wszyscy mi mówią Ilonka. Normalnie, wzięłam od Pawła i schowałam do kieszeni. Mam dwie kieszenie. Świadomemu reporterowi kieszenie służą wyłącznie do noszenia kaset. W drugiej miałam zapasową. Jakby co, będę głupa rżnąć. Słuchajcie, ja nie wiem, czy nam się to na cokolwiek przyda, ale nie mogłam mu tego tak po prostu oddać. Waszym zdaniem kto ją załatwił?

– Tego nie wiemy – powiedział Maciek. – Chętnych były zapewne całe tłumy. Nie wyłączając tu obecnych…

– O przepraszam, ja chciałem się dołożyć wyłącznie z solidarności, ostatecznie współpracuję z Wiką od lat. I z Lalką…

– Czyżby państwo wrócili do składki na Ukraińców?

Ilonka pogratulowała sobie szybkości działania – Krysia wraz z kasetą była już za drzwiami, teraz powinna jak najszybciej pognać na montaż cyfrowy i dać kasetę do skopiowania… oby tylko trafiła na jakiegoś przytomnego montażystę.

– Tak, proszę pana. – Wika zdecydowała się na szczerość. – Zastanawialiśmy się wczoraj kolektywnie, jak by tu zabić naszą panią dyrektor. Mam nadzieję, że bywał pan w takich sytuacjach, kiedy chciał pan zamordować swojego przełożonego?

Komisarz zmilczał, ale coś w jego oczach pozwoliło zebranym domyślić się, że owszem, bywał. Wiktoria kontynuowała:

– Nasza szefowa była osobą trudną do wytrzymania, fachowiec był z niej żaden, a jednocześnie usiłowała mieć wpływ na wszystkie nasze programy. Nie, nie usiłowała. Miała, ponieważ była dyrektorem. Jeśli ktoś jej na to nie pozwalał, mam na myśli dziennikarza, to albo mu program spadał z anteny, albo on sam bywał zmuszony do odejścia. Dobrze z nią mieli tylko ci, którzy jej spoglądali głęboko w oczka, pytali o zdanie i odwoływali się przy każdej okazji do jej autorytetu. Oraz głośno i najlepiej publicznie chwalili jej profesjonalizm. Zna pan takie typy?

To nie ma nic do rzeczy. – No to ja nie wiem, proszę pana, po co my w ogóle jesteśmy wobec pana szczerzy i uczciwi. Kurczę, niech pan robi, co pan chce. My się nie będziemy wyrywać!

– I całe szczęście… Gdzie jest pani Sierakowska? Czy ja już mógłbym zacząć robić, co chcę?

– Przecież dopiero co wyszła. Jakiś facet chyba pana szuka…

– Nie chyba, tylko na pewno, bo to przecież prokurator Gąsiarek – wyrwała się Ilonka. – Ja go znam. Robiłam z nim kilka programów.

Istotnie. W drzwiach stał prokurator Robert Gąsiarek, który robił wrażenie, jakby zdecydowanie wolał być gdzie indziej. Komisarz znowu porzucił Wikę i jej kolegów, i poszedł przywitać starszego kolegę.

Starszy kolega nie miał złudzeń.

– Piekło i szatani, co? Mówię ci, bywałem w różnych środowiskach, ale najgorsze, jakie nam się mogło przytrafić, to te świry telewizyjne. Oczywiście pełna życzliwość i absolutna niemożliwość, co?

Komisarz pojął skrót myślowy.

– Dokładnie tak. W dodatku twierdzą, że wszyscy mieli zamiar ubić swoją dyrektorkę. Chcieli się złożyć na Ukraińców, masz pojęcie? I mówią o tym całkiem spokojnie.

– Jakbym to widział. Ale oni często bredzą. Zacząłeś ich już przesłuchiwać po bożemu?

– Jeszcze nie, ale za chwilę… mam nadzieję. Tu jest, jak sam widzisz, pełny kocioł, oni właśnie mieli zaczynać program na sześćdziesiąt osób albo coś koło tego, nasi chłopcy robią swoje, telewizory się pętają po całym studiu, bo mówią, że oni nie siedzą, tylko chodzą… Masakra. Chcesz przy tym być?

– Może na początku. Wiesz, ja mam na nich, cholera, uczulenie. Najgorsza jest taka jedna mała wariatka, Iwona czy może Ilona, nazwiska nie pamiętam, strasznie walnięta. Stale mi siedzi na głowie, ja ją odsyłam do rzecznika, a ona jak ten rzep. Przez nią zaczynam się czuć jak psi ogon. O cholera, to ona tam stoi? To był jej program?

Nie jestem pewien, ale chyba nie. Ona przyleciała z operatorem, jak tylko zwęszyli sensację. Uważasz, że powinniśmy wziąć odciski palców tego całego tłumu? Z gośćmi programu włącznie?

– Chyba tak będzie lepiej. Na wszelki wypadek. Po co mamy ich potem szukać, sam rozumiesz.

– Te małolaty to klasa maturalna z jakiegoś liceum. Myślisz, że ktoś z nich chciał stuknąć panią dyrektor?

– Wątpię, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Lepiej teraz popracować chwilkę na zapas, niż później się uganiać. I tak musicie chyba wziąć odciski od wszystkich pracowników telewizji, co?

– Pewnie tak. Nie będę się wyrażał. Podobno oni się wyrażają koncertowo, telewizory znaczy. Nie będę im robił konkurencji.

– Nie rób. Zabij ich kurtuazją. A słyszałeś takie powiedzenie, że pożar w burdelu to jest cicha msza w porównaniu z tym, co się dzieje w telewizji?

– Co się dzieje w telewizji podczas programu – uzupełniła sentencję Krysia, która właśnie wróciła i usłyszała końcówkę rozmowy. – Taka jest wersja klasyczna. Panie komisarzu, mam dla pana pomieszczenie. Właściwie dwa. Teraz proponuję, żeby pan założył kwaterę główną w bufecie, tam i tak już nikogo nie ma, a to jest tuż za drzwiami studia, nie wiem, czy pan zauważył, wchodząc. A jutro od rana może pan zająć jeden pokój w wieżowcu, gdzieś tak od dziewiątej, o ósmej przyjdzie sprzątaczka, wcześniej i tak nie miałby pan kogo przesłuchiwać. Wartownik w wieżowcu powie panu, który to pokój. Z telefonem, oczywiście.

– I ten telefon będzie sto razy dziennie dzwonił – burknął komisarz wyłącznie dla zasady, bo spodobała mu się sprawność organizacyjna Krysi.

– Nie będzie, on dzwoni tylko w czasie kampanii wyborczych. Wtedy tam jest biuro wyborcze. Teraz, o ile wiem, nikogo nie wybieramy.

– Dobrze, dziękuję. Pan do nas?

Do panów. Dzień dobry, panie prokuratorze, witam pana. – Rozwichrzony młodzian potrząsnął energicznie dłonie opierających się nieco przedstawicieli prawa (obrzydliwa bezpośredniość czy nawet familiarność tych ludzi, tych „telewizorów”, jakoś ich drażniła). – Nazywam się Filip Lewańczyk, jestem szefem redakcji informacji. Za godzinę wypuszczamy „Gońca codziennego”, czy możemy podać wiadomość o…

– Nie możecie.

– A dlaczego, panie… przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska…

– Komisarz Ogiński. Panie redaktorze, ze względu na dobro śledztwa proszę, żeby pan się wstrzymał z tą wiadomością. Podobno jesteście telewizją publiczną, a nie tabloidem! – Komisarz puścił zatrutą strzałę, jednak nie wziął pod uwagę, że faceci z telewizji są całkowicie wyprani z subtelności.

– To nie ma nic do rzeczy, czy jesteśmy publiczni, czy nie. Jutro podadzą to wszystkie szczecińskie gazety. Niewykluczone, że za chwilę radio. Wyjdziemy na idiotów, jeśli nie zrobimy tego pierwsi, to nasza szefowa i nasze… nasza sprawa.

– Nie wiem, skąd gazety mogą się dowiedzieć. My ich nie zawiadomimy. Chyba że od was pójdą przecieki…

– Jakie przecieki, o czym pan mówi? Tam w studiu widziałem dwoje dzieci dziennikarskich, to pan myśli, że oni z komóreczek nie zadzwonili do rodziców? Pół Szczecina już się zastanawia, kto udusił panią Proszkowską! Panie prokuratorze! Przecież nie chcemy niczego pokazywać, chcemy dać tylko informację słowną!

Prokurator skrzywił się strasznie.

– Dobrze. Słowną. Żadnych zdjęć.

– No nie, zdjęcie pani Proszkowskiej z archiwum! Nie możemy…

– Panie redaktorze! Bez sensacji!

– Jasne. To znaczy nic nie będziemy dopisywać, to i tak jest sensacja. Dziękuję, do widzenia.

– Chwila. Proszę podejść do kolegów, tam, w kącie studia, zostawi im pan swoje bezcenne odciski palców.

– Za chwileczkę, muszę teraz zredagować tekścik o śmierci pani dyrektor. Zanim panowie się uporają z tym całym towarzystwem, już będę z powrotem!