30 XI
Gdzie jest Pola? Wklepuję balsam, zaczynając od żeber – nie chcę dotykać od razu brzucha zimnym pachnidłem. Nie czuję jej pod palcami. Nie jest w środku niby wątroba czy inny narząd. Ona jest w mojej głowie. Mogę się jej domyślać pod pępkiem, ale jej tam sobie nie wyobrażam. Jest zupełnie gdzie indziej. Pola ma duszę i rozrosła się we mnie. Jest w moich palcach, kiedy ją głaszczę, w ustach, kiedy ją w myślach całuję, i właśnie w myślach, naprzeciwko mnie, śpi obok w łóżeczku. Kiedy się budzi, wskakuje z powrotem i daje się kołysać w brzuchu na spacerze. Pietuszka też nie jest tylko w pracy, gdy go nie ma w domu. Czuję go wtedy koło siebie, kocham.
W sklepie z zabawkami szukałam misia dla Poli – takiego od pierwszego wejrzenia. Są różne – nieszczęśliwe, egoistyczne, głupie, zadowolone. Jeden miał sznurek w tyłku – pociągnąć, i słodko pierdzi muzyczką z pozytywki. Zatęskniłam za swoim misiem Przylepiaczkiem.
Dostałam go po urodzeniu od siostry mamy i spałam z nim aż do matury. Ukochana zabawka na zawsze. Pamiętam ponury, jesienny dzień, początek szkoły. Pierwszoklasistka z tarczą i workiem, uciekłam z lekcji do domu. Zastałam moją starszą Siostrę z kolegą na… wydłubywaniu Przylepiaczkowi paciorkowego oka. Nie dało się mu przyszyć żadnego guzika, został jednooki. W rozpaczy rzuciłam z całej mocy siedmioletniego, skrzywdzonego serca klątwę: „Żeby ci też oko wydłubało”.
Przypomniało mi się to niedawno, gdy już czterdziestoparoletnia Siostra wróciła od okulisty z receptą na krople przeciwko jaskrze, atakującej prawe oko. Nie leczone choróbsko kończy się ślepotą. Cóż, są zwykłe klątwy (indywidualne) i klątwy działające rodzinno – genetycznie. Mamy z Siostrą identyczne dolegliwości dziedziczne, w tym samym mniej więcej wieku zaczęłyśmy nosić okulary.
– Siora, jaskra to poważna choroba, nie można ufać pierwszemu lepszemu konowałowi. Idziemy do specjalisty – zdecydowałam. A ten aż zatarł rączki – w życiu nie widział tak podobnego dna (prawego oka).
– Jak u bliźniaczek, zanik nerwu wzrokowego w tych samych fragmentach.
– Czy to znaczy, że będziemy ślepe na prawe oko?
– Ależ skąd, jaskra jest chorobą obydwu gałek ocznych, zaatakuje i drugą. Ale są leki, profilaktyka. No, no – identyczny nerw wzrokowy, a pani jest młodsza od Siostry? Osiem lat? Niewiarygodne, identyczne – porównywał nasze wielkie od atropiny oczy, unieruchomione w szczypcach.
Półślepy miś był prezentem od cioci. Wypchany trocinami i nieszczęściem. Wystarczyło popatrzeć na jego bidną minę, przezroczyste oczko, błagające o litość.
Między mamą a ciocią był rok różnicy. Na zdjęciu sprzed wojny widać dwie równe wzrostem dziewczynki z kokardami na białych wiosach. Pyzata, uśmiechnięta (mama) i zalękniony chudzielec (ciocia). Psycholog, nawet nie jasnowidz, mógłby odczytać ich przyszłość – ze spojrzenia, z dziecięcych minek. Mama – zaradna optymistka, ciocia – lękowa uciekinierka przed życiem w alkohol, złe miłości. Siostry, jeszcze razem, na fotografii obcinającej je powyżej kolan, maszerowały na małych stopkach poza kadrem w przeciwne strony, chociaż we wspólnych butach. W przedwojennej, robotniczej Łodzi jedna para wyjściowych bucików dla rodzeństwa bywała luksusem. Siostry chodziły w nich na mszę do kościoła. Mama rano z dziadkiem, ciocia z babcią wieczorem. W kościele stała wielka palma. Ciocia, zniecierpliwiona łacińskim przynudzaniem, nasikała w donicę. Skandal. Zakazano jej wstępu do kościoła. Buty dostała mama, biegała w nich na msze. Ciocia w trepach chodziła na Piotrkowską.
Po wojnie obydwie zostały pielęgniarkami psychiatrycznymi. Mama śpiewała w kościelnym chórze, ciocia zapisała się do partii. Wierzyła w lepszą przyszłość i swoje medyczne umiejętności. Pomogła koleżance po wpadce. Nie udało się, zakażenie. Skandal i wstyd. Ciocię wysłano po sfuszerowanej skrobance za karę na Ziemie Odzyskane. Pracowała w szpitalu psychiatrycznym w Szczecinie. Wyszła tam za jednego z pacjentów. Wujek, chroniczny schizofrenik, powiesił się. Wyjechała jeszcze dalej, pod niemiecką granicę, do Gryfina.
Odwiedziliśmy ją w końcu lat siedemdziesiątych, po drodze na rodzinne wczasy zakładowe w Międzyzdrojach. Podmiejski autobus do szpitala okrążył gryfiński rynek, raz, drugi… przytuliłam misia, było gorzej niż na karuzeli. Kręciliśmy się coraz wolniej. Pijany kierowca, pijani pasażerowie. Nikt z zataczających się przechodniów nie zwracał uwagi na jeżdżący w kółko autobus. Nie wyróżniał się, nie próbował wyjechać z beznadziei pijanej prowincji. Przesiedliśmy się do taksówki. W szpitalu psychiatrycznym też pachniało wódą i do tego lizolem. Ciocia pracowała na oddziale dziecięcym. Bujała hamaczki, podtrzymujące opuchnięte wodogłowiem główki. Dzieciom ciekły strużki łez, jakby rozpulchniająca czaszkę woda wypływała dziurkami oczu.
Mieszkania zalkoholizowanego personelu były przy szpitalu w lesie. Wyrwałam się na spacer z tych koszarów szaleństwa. Doszłam do zakątka, gdzie zwątpiłam w swoje zdrowe zmysły: sosny rosły tam poziomo, równolegle do ziemi. Powiedziano mi, że to albo tajemnicze promieniowanie pokrzywiło drzewa, albo niemieccy leśnicy pogięli je dla łatwiejszej obróbki stolarskiej.
Przed wyjazdem pokazałam cioci misia. Pogłaskała go po przezroczystym oczku:
– Nie ma drugiego? Czegoś dla niego poszukam, musi mieć dwa.
Nie pamiętała, że to prezent od niej. Niewiele już pamiętała, popijając na zdrowie. Na zapomnienie kolejnej nieszczęśliwej miłości do adwokata, który z przepicia przestał mówić. Widziałam ją tylko dwa razy – na przedwojennym zdjęciu i wtedy latem. Zapamiętałam przed szpitalem, gdy odjeżdżaliśmy. Machała do nas szczupłą ręką, długimi czerwonymi paznokciami. Chwiała się na wysokich obcasach, w letniej sukience. Była podobna do Marleny Dietrich, ładniejsza od niej, bo naprawdę nieszczęśliwa.
W Międzyzdrojach, na wczasowej kwaterze, spaliśmy całą rodziną w jednym pokoju. Którejś nocy obudziło mnie drapanie w materac. Tata też je słyszał.
– Musiał nam wejść do pokoju kot. Zajrzeliśmy pod łóżka – pusto. Zgasiliśmy światło… i znowu drapanie pazurami. Mama z Siostrą uznały, że mamy zwidy, w pokoju nie ma kota i nic nie słychać. Rano, idąc do stołówki na śniadaniową owsiankę, zobaczyłam przycupniętego pod samochodem kotka. Pogłaskałam go po brudnej główce. Kociak spojrzał na mnie pod słońce. Przewiercało mu oczy. Były przezroczyste jak paciorkowe oczy Przylepiaczka, ale bez koloru… Przeświecały przez nie oczodoły… Popatrzyłam z bliska: kotek miał wydłubane oczy. Podeszła do mnie mama:
– Wracamy do Gryfina, tej nocy umarła ciocia, dzwonili ze szpitala.
Znaleziono ją na łóżku, wczepioną połamanymi paznokciami w materac, prześcieradło spadło na podłogę. Umierała samotnie w strasznych mękach. Nie wiedziałam, że po środkach nasennych też się cierpi, chociaż przez sen.