29 XI
Chyba skończyła się hormonalna euforia. Nie rozpadam się, jak w pierwszych miesiącach, wraca jednak zmęczenie, obolałość. Muszę częściej odpoczywać po „wysiłku” wstania rano czy zjedzeniu obiadu. Skracam trasy spacerów. Po zwykłej parokilometrowej przechadzce wracam blada z sińcami pod oczyma (od widoków?).
Mam podwójny oddech. Wdech i łapię dodatkowy haust powietrza. Dla Poli? Nie może być jeszcze ucisku na płuca, chyba na przeponę, i stąd to łykanie. Odruchowe. Głupio przy ludziach, rozpaczliwie zaciągam się oddechem.
Jedziemy do miasta na film. Genialne recenzje, wietnamsko – francuskie Lato w pełni jest estetycznym objawieniem, wyprawą do bezgrzesznego świata Wschodu bez Freuda.
Kwadrans wstępu, pół godziny nudy… Dwie. Piękne kadry, kolory, Wschód upstrzony egzotyką i Baconem. Ten film równie dobrze mogło zrobić bezgrzeszne (bezmyślne) dziecko. Dla mnie fabuła była bardziej ekscytująca niż dla reszty widzów: nie odróżniam wschodnich twarzy i bohaterka romansowała według mnie z bratem, kazirodztwo. Dopiero po seansie Pietuszka wyjaśnia, kto z kim, a raczej bez nikogo. Rozczarowanie. Wynudziliśmy się, zwłaszcza moja lewa noga. Tupała, zaciskała palce, próbowała wyspacerować z rzędu zupełnie bez mojej kontroli – chyba brak witaminy B.
Mój Boże, wychwalałam niedawno w „Pegazie” wschodnie filmy. Bez Freuda, bez poczucia winy, czyste, z estetyką, uwodzącą Europę od czasów modernizmu.
W chińskich filmach łatwiej odróżnić twarze – zróżnicowane kostiumy i role. W tym wietnamskim ludzie upozowani na europejską klasę średnią i Bergmana. Pokomunistyczny Wietnam wyrolowany w sajgonki dla turystów. Na pocieszenie Pietuszka kupił CD z ragami Shankara.
Wykończyliśmy się wyprawą do Sztokholmu, dzisiaj wyjątkowo ładnego, bez wiatru, mrozu, deszczu. W domu wieczorna kąpiel. Puszczam głośno wodę, przebija przez nią hinduska raga. Pietuszka wrzeszczy, że jest szczęśliwy: dobra muzyka, nie kłócimy się i mieszkamy w Grödinge, z dala od świata. (Aaa!)
Smaruję brzuch balsamem z zielonej herbaty. Mogłabym zwykłym kremem na rozstępy, ale wolę po – rozpieszczać Poicie. Na pewno czuje różnicę w zapachu. „Rozstępy” brzmią medyczno – aptecznie. Balsam – kojąco.
– Bez Freuda nie byłoby demokracji – krzyczy Piotr.
– Bo co? – wklepuję balsam.
– Bo wszyscy są równi – czy król, czy żebrak, mają kompleks Edypa.
– Eee, bzdury z tą psychoanalizą. Kończy się na Zachodzie i spryciarze próbują się wepchnąć na Wschód: ponad dwa miliardy potencjalnych leżanek. Wyobrażasz sobie, do czego dokopie się tam psychoanalityk po piątym seansie?
– Do dwudziestej reinkarnacji pacjenta, który z własną matką w tym wcieleniu na oczach ojca z poprzedniej reinkarnacji i synem w tej.
– Przecież według Helgego jestem twoją córką z poprzednich wcieleń. Niedługo będziesz miał córkę z córką. I jak się z tym czujesz, idąc na dyżur psychiatryczny?