23.00, Wielki Piątek.
Wreszcie, po dziewiętnastu godzinach, pierwszy ból. Delikatny. Rozchodzi się po plecach. Biorę zegarek. Mierzę długość i odległość skurczy, jakbym miała nanieść je na mapę, która pokaże mi drogę bez odwrotu, do coraz większego przerażenia.
– Piotr!!! – wyję. Nie jestem w stanie już niczego mierzyć.
– Oddychaj, kiedy przychodzi skurcz – przejmuje zegarek. – O, tak – wciąga powietrze.
Oddychać. Szkoły rodzenia. Mądre porady. Kiedy nadchodzi skurcz, są tak samo przydatne, jak kurs manikiuru dla kogoś przed amputacją ręki.
– Co ile?
– Jeszcze nie to, co dziesięć minut i nieregularne.
Jestem nadziana na szpikulec bólu, posuwający się z każdym skurczem głębiej. Przebijającym macicę, rozszarpującym całe ciało.
– Jedźmy do szpitala, już nie mogę.
W samochodzie bóle łagodnieją.
Lekarz sprawdza szyjkę macicy. Żadnego rozwarcia. Skurcze są rzadkie. Odsyłają nas znowu, na drogę dają silne środki nasenne i… paracetamol. Czyja mam okres?!!!
Przed domem prawie zderzenie z sarniakiem, wyskoczył spod garażu.
Siódma rano. Przysypiam i budzę się za każdym razem od własnego krzyku. Piotr mówi, że zasnęłam na pół godziny. Trudno mi uwierzyć, może za głośno śniłam.
Wstaję, jest dziesiąta. Nie obchodzi mnie, co ile mam skurcze i czy nadaję się do porodu.
– Piotr, jedziemy – trzeci raz ładujemy walizkę do wozu. Nie płaczę, za bardzo boli. Czy ludzie umierając szlochają? Mają na to siłę? Już nie wiem, skąd dopada uderzenie. Z zewnątrz czy od środka. Kamienuje mnie, nie mogę się ruszyć, napięta, stwardniała od tego bezsensownego miażdżenia. Oszołomiona nasennymi lekami rozdzielam się na dwie części. Zamgloną głowę i ciążące bólem ciało. Nic nie łączy jednego z drugim. Pustka, w którą wdziera się rytmicznie śmiertelny skurcz albo majaki, spływające ze znarkotyzowanego łba.
– Co ja zrobiłam?! – chcę odepchnąć brzuch.
– Wszystko w porządku, uspokój się, mamy dziecko, zaraz urodzisz, nic złego nie zrobiłaś, dziecko.
– Nie wsiądę do samochodu, nie mogę, za bardzo boli.
Piotr czeka na krótką przerwę między skurczami i pomaga mi wyjść z domu. Dlaczego ten ból jest tak bezsensowny? Nie oddycham, wrzeszczę:
– Nie chcę! Nie chcę! Dlaczego? Ja nie rodzę, umieram.
Do porodówki wchodzę na czworakach. Dwie położne zdejmują ze mnie ubranie, zakładają szpitalne. Skomlę o morfinę, o zastrzyk w kręgosłup. Podają mi maskę z gazem rozweselającym. Kilka oddechów i tratujący ból staje się lekki, odlatuje, zostawiając z głupawym uśmiechem ulgi.
Bzdurne opowieści o cierpieniu, którego się później nie pamięta, wspaniałych chwilach rodzenia. Nie myślę o dziecku, myślę tylko, jak uciec przed kolejnym ciosem. Ból powoli wraca. Każą mi się wygiąć, wkłuwają znieczulenie w plecy, ręka pod kroplówkę. Igła wbita w kręgosłup jest łaskotką w porównaniu z siłą skurczy. Nie wierzę, że to już koniec męki, proszę na wszelki wypadek jeszcze o maskę. Przypomina mi się troska podręczników rodzenia: „Czy naprawdę chcesz rodzić z przewodem w kręgosłupie, kroplówką i cewnikiem?” Taaak! Chcę! Chcę natychmiast cesarskie. Stracić świadomość, bo nie ma w niej miejsca na nic oprócz skowytu. Poród karą za grzechy? Poród i śmierć, po co rozdzielać, są tą samą karą za ten sam grzech. Ile to już trwa? Dwanaście godzin, od północy z piątku na sobotę, nie, osiemnaście godzin.
– Trzy centymetry rozwarcia – położna wyjmuje ze mnie rękę, pokazuje palcami niewielką szczelinę. – Czekamy na dziesięć centymetrów.
Zaćpałam się gazem, ulgą, że nie boli. Rozglądam się po sali. Monitory broczące tasiemkami papieru z zapisem moich znieczulonych drgawek i pulsu Poli. Pietuszka siedzi obok, blady ze zmęczenia i nerwów. Jestem na gazowym haju, bredzę ze szczęścia. Położna pozwala nam na spacer. Pcham kroplówkę, zostawiam, zapominając, ciągnie się za mną na smyczy rurek. Zwiedzamy porodówkę. Z dziesięć pustych pokoi. Jesteśmy sami. Szykujemy sobie w kuchni herbatę, Piotr dostaje obiad. Powoli, dostojnie, pod rękę wracamy do naszej sali. Gdyby nie dekoracje, można by powiedzieć: świąteczny, wielkanocny spacer. Nagle nie mam nóg, upadam. Piotr pomaga mi wstać i kładzie delikatnie na łóżko.
– Pięć centymetrów – położna podłącza kroplówkę na przyspieszenie skurczów.
Przy ośmiu centymetrach zaczyna się znowu stukanie, coraz mocniejsze, próbujące rozłupać mi biodra. Proszę o podkręcenie znieczulenia.
Jedenasta w nocy, po trzydziestu godzinach jest nareszcie dziesięć centymetrów. Od dwunastu godzin jestem na znieczuleniu, gdyby nie to… zwariowałabym z bólu, wolałabym się zabić, po co dogorywać? Najpiękniejsza chwila… tortur. Taak, siłami natury, umiejącej zadręczyć na śmierć. Rozumiem kobiety nie mogące latami pogodzić się z tym bólem. Jestem nim zgwałcona. Oszukana opowieściami: „Zobaczysz jakie to wspaniałe”. Leżę i czekam, co dalej, żadnych myśli, troski o wszechświat, dziecko, metafizycznych rojeń. Wydrążona cierpieniem pustka, gotowa się bronić przed kolejnym ciosem. Pamiętam każdy, chociaż było ich kilkaset, każdy z osobna jak twarz wroga.
Proszę o większą dawkę znieczulacza, chyba przestał działać. Nikt mnie nie słucha.
– Piotr, powiedz im… – płaczę. – Po co to bezsensowne dręczenie?
– Jeżeli cię bardziej znieczulą, nie będziesz czuła skurczy i nie będziesz wiedziała, kiedy przeć.
– OK – napinam się. Robię wdech przez maskę i krzycząc, usiłuję wypchnąć ból.
– Dobrze, dobrze – dwie położne stoją między moimi nogami, Piotr obok.
– Zamknij oczy – prosi. – I usta, całą siłę pchaj w brzuch – trzyma mnie za rękę, prze razem ze mną.
– Dobrze, dobrze – położna widzi już główkę.
Czuję napierająca krągłość, chyba już wysunęła się z macicy. Za mato czasu na tłumaczenie, mój mózg przekłada natychmiast słowa położnej, ona mówi do mnie po polsku:
– Oddychaj głęboko, w masce jest teraz tlen dla dziecka.
Prę z Piotrem, mam jego siłę. Wrażenie odpruwania się od Poli szew po szwie, rozdzierania zrośniętych ciał. Ciepło między udami. Po dziewiątym pchnięciu, w niecały kwadrans krzyk. Kto płacze? Piotr? Mój brzuch?
– JEST!!!
Pępowina plącze się gdzieś między rurkami kroplówek. Odpadł strup zasychającego już bólu.
Kładą mi ją na piersi. Czarny, kudłaty łepek. Nieprzytomne oczy, tulące się do mnie, kwilące ciałko. Jest różowa i czysta. Spodziewałam się roztrzęsionego, pomarszczonego kawałka wątroby, krwi, śluzu.
– Piotr…
Pietuszka oparty głową o łóżko, modli się? Bierze nożyczki. Chcę powstrzymać mu rękę, to zaboli. Nie patrząc na nas, przecina stanowczo miękką pępowinę.
Polka, Polka, Półeczka.
Piotrowi, Pietuszce i Pietuszkinowi
Grödinge, 2001