10 IV
I nic. Nigdy nie urodzę. Przyzwyczaiłam się do Poli, ona do mnie. Już nie wierzga. Przeciąga się, gdy ją głaszczę. Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego miałaby się urodzić?
Są różne propozycje przyspieszenia porodu: wte i wewte po schodach na czwarte piętro. Wypiele – nie ogródka. Stosunek. Wszystkie metody wypróbowane i nic.
Niewygodnie przy stole. W Azji mają rację – krzesło torturuje kręgosłup (oraz brzuch). Jem i maluję na klęczkach, wygodniej, no i Wielki Tydzień.
Telefony z Polski. Jak mawia Poeta, „wielkościowe zadęcie” Polaków. Wzdęcie z głodu pochlebstw, niestety, nie do zaspokojenia prawdziwym chlebkiem szczerości. Trzeba żarłoków karmić słodyczami komplementów, psujących zęby i dalej mózg.
Wyłażąc w publiczny świat, zamiast się każdemu narażać, powinnam niby troskliwa samica latać między towarzyskimi gniazdeczkami. Pakować w nie – nażarte dzioby piskląt robale pochlebstw. Brzydzę się robali.
Należałoby zrobić spis tych, których trzeba przeprosić za ironię, że nie opisani na piedestale, tylko po ludzku, cierpko i sympatycznie. Na samym końcu listy Polka. Dwadzieścia lat później napisze: „Moja matka, mieszkająca w Australii, jest tropikalnym potworem. Ojciec dostał przez nią wysypki, wrzodów i schizofrenii”.
Polka, Polka, ty pobiegaj na procesje, nachapaj się polskości, ogryź z kory kilka mazowieckich wierzb płaczących i jak najszybciej się wynaradawiaj.
Rozmowa z Grafikiem:
– Słuchaj, wydawnictwo uważa, że nie powinnam pisać o twojej piwnicy „śmierdząca kotami”, co ty na to? – próbuję się głośno nie śmiać przy autoryzacji zapachów.
– Śmierdzi kotami, pisz prawdę. Urodziłaś? – Nie.
– Wiesz, czemu dzieci rodzą się genialne? Żeby później być normalne.
W południe z Uppsali dzwoni Włodek B., guru od Mackiewicza i Herlinga – Grudzińskiego. Dostał stypendium na pisanie podręcznika literatury polskiej dla slawistyk. Gadamy z godzinę, chociaż ostatni i jedyny raz widzieliśmy się w przelocie kwadrans, lata temu. Powiało uniwerkiem, zaleciało erudycją. Świątecznie (niecodziennie) i miło. Opowiada o jakimś słowniku pisarek polskich, gdzie autorki nie zamieściły o mnie nawet noty biograficznej. Dzięki temu zyskałam tytuł pierwszej „Polskiej Niepisarki”. Włodek przesłał faksem recenzję książki o postmodernizmie – komentarz do Big Brother.
Troska polskiego recenzenta o stan dusz widzów, atakowanych przez Big Brother, główne zmartwienie: takie programy telewizyjne zabiorą nam tożsamość, okradną z (narodowej) świadomości.
Rozumiem lament wokół całej sprawy. W Polsce świadomość była zawsze historycznym przetrwalnikiem. Minęły zabory, zaczęły się reality show. Tożsamość nad Wisłą jest nienaruszalnym, niezmiennym wkładem w duszę, psychikę. Jej zmiana zamachem na „polskie człowieczeństwo”. Osobowość (Polaka) nie przełknęła jeszcze pojęcia procesu. Proces kojarzy się z sarmackim procesowaniem, osobistą Zemstą. Tożsamość musi być dana raz na zawsze z konserwy i nie może (ku własnej uciesze) zmieniać się także na lepsze, rozwijać. Można jej co najwyżej bronić przed zaborcami, diabłem i tym podobnym towarem importowanym ze świata i zaświatów.
Dla Piotra gorszym od Big Brother zagrożeniem dla ciała i psyche jest obowiązkowa roczna służba wojskowa (nie mówiąc już o polskiej szkole).
Mam stan podgorączkowy. Pietuszka podejrzewa, że z ambicji. Zawsze taka do przodu, przed terminem, a tu spóźnienie. Rodzina dopytuje się ciągle, czy już… Obciach, nie?
– Ale my pokażemy Szwedom, jak się rodzi, prawda? – pociesza. – Najpierw odejdą ci wody i Potop, później szarżą zdobędziemy szpital, krwawe polskie bohaterstwo. Latami będą sobie opowiadać…