3 IV
Nocą coś mi pękło w plecach. Rozlało się mdłościami. Pomyślałam: „To już?”, i zasnęłam. Chyba obniżył się brzuch, popuściły ścięgna, przesuwając Połę do wyjścia. Żołądek uwolniony od jej stopek przestał żonglować śniadaniem, podrzucając nim aż do gardła.
Za szybko się rozwijam (he, he) artystycznie. Różnicę w poziomie widać już nie z obrazka na obrazek, ale niestety na jednym obrazie. Każdego dnia większa finezja. Zamiast w miarę jednolitej kompozycji malarskiej wychodzi mieszanka stylów. Wygląda na to, że kawałek w lewym górnym rogu namalował uzdolniony dzieciak. Środek wypełnił jego zalkoholizowany wujek, niedoszły artysta. Za końcówkę bierze się natomiast… jeszcze nie wiadomo kto. Odkładam blejtram, przestraszona „wielością istnień”, wplątanych w jeden metr kwadratowy jedwabiu.