Изменить стиль страницы

13 IV

Ciepły ocean. Pływanie w kostiumie miałoby tyle sensu, co kąpiel w wannie bez zdejmowania majtek. Mam na sobie obcisłe body i plastikowe rajtuzy. Niedaleko mnie zanurzona w głębinie kobieta. Przegania pluskającego się chłopaka. Już nie wstydzę się rozebrać. Z ulgą ściągam rajtuzy, kostium i płynę. Rozgrzana woda opływa mi uda. Wycieram ją na jawie. Budzę się w mokrym łóżku.

Pietuszka! Wody odeszły! ł Trzecia nad ranem. Pakuję torbę do szpitala. Pietuszka dzwoni do najbliższego – są miejsca, zapraszają. Radzą wziąć taksówkę, szpital zapłaci. Ojciec za kierownicą „w takim stanie” to niebezpieczeństwo drogowe. Jedziemy jednak własnym wozem, niedaleko, pół godziny.

Ze szpitalnego parkingu na porodówkę przechodzimy przez dziurę w płocie. Po oddziale położniczym kręcą się dwaj tatusiowie, popijając nerwowo kawę. Cisza, spokój. Pielęgniarka podłącza mnie w laboratorium do maszyn. Przychodzi położna, przegląda wykres: był jeden skurcz, wcale go nie czułam. Pola się wierci. Zaraz pojawia się lekarz, ochlapuję go tryskającymi wodami. Ten sam, który dziewięć miesięcy temu rzekł: Kurwa, nie rak, i odesłał zdrową do domu. Mówił prawdę, więc mam do niego zaufanie.

– Pierwsza faza porodu, nie ma co siedzieć w szpitalu, poczekaj na regularne skurcze.

Jest piąta rano, między nocą a dniem. Zupełny brak realności i bólu. Poród? Czy to się przytrafia właśnie mnie? Wzięto próbki wód, dano nam kartkę z instrukcją, co i kiedy: nie kąpać się, nie kochać. Mierzyć temperaturę, jeżeli przekroczy 37,5, do szpitala. Obserwować kolor i zapach wód płodowych, gdyby coś podejrzanego, natychmiast dzwonić. Jeśli bóle nie pojawią się do niedzieli, wtedy przyjechać:

– Welkomen o ósmej rano w Wielkanoc.

Na drodze Pietuszka musi ostro przyhamować. Spomiędzy domów wyskakuje w las sarenka, jakby spieszyła się do pracy na siódmą.

Z pieluchą na ciągle wyciekające wody zasypiam. O pierwszej mają przyjść ludzie kupujący mieszkanie, chcą pomierzyć wnęki i tak dalej.

Żadnych bolesnych skurczy, chyba że z głodu. Próbuję czytać, nie mogę się jednak skupić. Słucham muzyki. Odlatuję od siebie. Nie dociera do mnie – poród, wrócę z Połą… Kołyszę się do kreolskich piosenek. Rozumiem piąte przez dziesiąte, znajome słowa zagłuszane rytmem oceanu.

„Zobaczysz, to najpiękniejszy dzień w życiu” – przekonywała Marysia. Czekam.

Nowy kwiat na pelargonii. Zakwita dzisiaj. Wzrusza mnie jej solidarność (synchroniczność?). Gdyby to była róża, kamelia, dałabym tak na drugie Poli. Ale Pola Pelargonia?

Kwiatuszki, słupki, pręciki, sarenki. Musi zaboleć, żebym wróciła do rzeczywistości. Na razie spokój. Dzwonię do Łodzi. Mama z Siostrą przerażone:

– Po odejściu wód odesłali cię do domu?!

Leżę w sypialni, pozdrawiając młodą parę zwiedzającą nasz dom. Czuję się samicą, z której zaraz się wyroi. On dwudziestoletni, krótko ostrzyżony, trochę przygłupi, a może dziecinny. Ona – energiczna Azjatka. Mieszkają w willi u rodziców chłopaka, z widokiem na to samo jezioro co my. Szwendają się nam po domu, zaglądają do szafek. Może przepłoszyć ich jękiem?