8 XI
Połowa scenariusza. Amalia Mniszech wraca do Polski (dobrze jej). Mąż wita przed pałacem w Dukli. Za parę lat przebudują chałupę, ufundują kościół, gdzie Amalia będzie miała najdziwniejszy grobowiec Rzeczpospolitej: damy, leżącej w pianie rokokowych falbanek z alabastru. W kamiennej sukni, wysokich bucikach i czepeczku z kamienia. Naprzeciwko siebie dwa kryształowe lustra odbijające w nieskończoność półleżącą figurę Amalii. Nieskończoność jako przedrzeźnianie siebie samej, żart bez puenty.
Wizyta u położnej w Sztokholmie.
– Zupełnie inaczej wyglądasz. Masz już wyniki – domyśla się.
Idę pod USG. Małe znowu wyczuło publiczność. Klaszcze w dłonie, klepie mnie po macicy. Spod pępka słychać cichutki szmer. Lekarka zapisuje rozmiar główki i centymetry tej rozbawionej frygi, liczy paluszki.
– Jeden, drugi, trzy, cztery.
– A piąty gdzie? – jestem przestraszona. – W buzi, ssie.
– Na pewno dziewczynka – Piotr nie ma już wątpliwości.
– Za wcześnie na fiutka albo myszkę, nie widać. Poród wyznaczymy… między siódmym a siedemnastym kwietnia, ale wiadomo, dziecko samo zdecyduje – koniec filmu, lekarka wyłącza ekran.
Wynoszę z przychodni piętnastocentymetrowego człowieczka, ukrytego pod płaszczem i moją skórą. Widziałam go do „szpiku kości” i nic o nim nie wiem, nie wiem, o czym śni. Jest Oną czy Onym? Oddycha mną, popija moją krew. Obydwoje maszerujemy przez kosmos. Ono zanurzone we mnie, być może jeszcze wszechwiedzące. Ja już ze śladem po anielskim palcu na twarzy. Kabaliści mówią, że tuż przed narodzinami anioł delikatnie muska zagłębienie między nosem a ustami, zabierając wspomnienia boskich tajemnic i przeznaczenia. Zostaje zagłębienie – pieczęć zapomnienia.