Dominik – Edukacja

Dopiero gdy Janek wyjechał, Dominik pojął, co oznacza samotność. Tak jak teraz nie odczuwał jej jeszcze nigdy. Nawet po śmierci matki, w kotle wrzącym od ruchu, bieganiny i wrzasków, jakim był dwór w Buszewie, w korowodzie wizyt i polowań, w oczekiwaniu świąt, czuł się otoczony życiem, buchającym jak para, rozgrzewającym, pozwalającym myśli oddalić od smutnych spraw przynajmniej na czas dnia. Obecność brata była tak mocno z tym wszystkim sprzężona, że Dominik nie zdawał sobie sprawy z tego, czym mogłaby stać się jego nieobecność. Nie krótkie, kilkudniowe wypady, ale nieobecność wieczna, nieskończona, niepojęta.

I teraz żywił przez kilka dni nadzieję, że brat lada chwila się zjawi, jak zawsze konia do stajni wprowadzi, budząc zdziwienie służby, że nie na tej samej szkapie przybył, na której wyjechał, i gniew ojca, jeśli nowy koń wyglądał na gorszego; że na ganek skoczy, zamknie się w swojej komnatce i zwali na posłanie w buciorach, w mig zapadając w sen głęboki. Wejść wtedy doń można było przez okno, poprzeglądać pistolety długie, srebrzone, z których za domem się często wprawiał, a które po ojcu swoim odziedziczył, pierwszym mężu matki, owym Karśnickim; w but długi skórzany nogę wsadzić i siedzieć, wpatrując się w leżącego z uczuciem radości, że oto czuwa nad tym wielkim bratem, śmiałym i zgrabnym, kochanym przez całą czeladź, a zwłaszcza przez co młodsze dziewczyny.

Ale Janek nie wracał.

Dni parę zaledwie minęło – święta się dopiero kończyły – lecz Dominik czuł, że tym razem brat już nie wróci. Nocna scena, gdy zbudzony, ledwie przytomny zobaczył przed sobą twarz rozognioną, majaczyła mu w pamięci jak sen lub przywidzenie. Pojedyncze tylko słowa zachował: “Wielkopolska… kolebka ojczyzny… pamiętaj! pamiętaj”! Ojczyzna, nie stanowiąc zjawiska materialnego, nie dając się wziąć do ręki, pogłaskać czy na przykład rzucić o ścianę, była dlań czymś nieuchwytnym, czymś odległym, obcym, pachnącym kadzidłem i ulotnym jak cytaty łacińskie mamrotane przez księdza w czasie nabożeństwa, a przecież ważne i potężne, jak dusza, jak Trójca Święta… Była wszakże wyrazem i niczym więcej. Ojczyzną ojca był Królewiec, leżący gdzieś daleko nad morzem i Buszewo, i król, który w Berlinie na tronie zasiadał. Ksiądz Lomazzo swoją ojczyznę opłakiwał, która znajdowała się hen za górami. Tę jakobini we krwi chrześcijańskiej skąpali… A Janek? A matka? W pewnym momencie spostrzegł, że nie jednym, lecz dwoma językami potrafi mówić, po polsku i językiem, który z wolna przyswajał sobie od Anny, Grety i od ojca. Ojciec, który tym drugim językiem rozmawiał z częścią służby i z landratem, nieraz perorował, że już Polski nie ma, że na wieki pogrzebana, że za butę swą i hardość karę na się ściągnęła i że już na zawsze Prusy na ziemi tej zasiadły. Dominik pojmował, że tak jest słusznie i że tak być musi wiecznie, gdyż sam Pan Bóg tak postanowił, a co on stanowi, tego ludzie zmieniać nie powinni, by grzechu śmiertelnego na duszę i ciało nie ściągać.

Nocne wyrazy zapalczywie szeptane przez Janka, choć zrozumiałe, wydawały mu się obcymi, a sens ich wywoływał w głowie Dominika przedziwny zamęt. Janek, Polskę ową, nie istniejącą, skazaną i pogardzaną, uważał za swą ojczyznę i na matkę się klął, że i jej to jest ojczyzna, a także Dominika. Za takie słowa drogo można było zapłacić, przeciw pruskie, przeciw królewskie, przeciw ojcowskie to były słowa. Czemuż więc z myśli precz ich nie wyrzucił? Może dlatego, że Janek nie okłamał go nigdy, że gdy o Polsce mówił, patrzył oczami matki, tymi samymi, które Dominik tak ukochał i za którymi płakał. I czuł w sercu jakąś dziwną i rozpierającą radość, że go Janek ze sobą równa. Ojciec. Ojca kochał, ale nie potrafiłby przytulić się do jego rąk jak do rąk matczynych, czy do pachnącej kuchnią Grety.

Niemka Greta, która pono niegdyś, w młodości, była opiekunką ojca, mówiła tylko po niemiecku, a przecież nie nienawidziła Polaków, polską czeladź dworską, kiedy mogła, dokarmiała i broniła przed gniewem starego. Mogło by się wydawać, że samą miłość nosi w swoim zwalistym łonie, przykrytym stosem koronek i fartuchów haftowanych, że nie potrafi na nikogo w świecie krzywo spojrzeć, nadąć się czy zęby pokazać. Mogłoby się tak wydawać, gdyby nie pisarz dworski Borek – jego Greta nie cierpiała z całej duszy.

Ów Borek, tutejszy Polak, Wielkopolanin, indywiduum znienawidzone przez wszystkich prócz ojca, choć i to nie wydawało się być pewnym, za Karśnickiego był parobkiem, doglądał koni. Gdy raz dziewczynie dworskiej zrobił dziecko, a żenić się nie chciał nawet pod groźbą chłosty, stary Karśnicki po pysku go łapą wytrzaskał, zęby dwa wyłamując, a pannę wydał za drugiego koniarza, trzosikiem skromnym pretensje pana młodego uciszywszy, zaś Borka posłał w rekruty, razem z kilkoma innymi, których mu z dymów jego nakazał wybrać urząd pruski. Jakim cudem Borek uniknął służby żołnierskiej – tego nikt nie wiedział. Czas jakiś podobno plątał się w kreisgerichcie przy sprawach kryminalnych, zbierając wiadomości dla działu żydowskiego, który utworzono po likwidacji sądów kahalnych. Wrócił tuż przed śmiercią matki i pisarzem został przez Rezlera mianowany, w miejsce Antoniego Cieleckiego, staruszka, który jeszcze Janka na rękach nosił. O wszystkich tych szczegółach szeptano po kątach, języki na Borku strzępiąc, jako że jednej chyba duszy przyjaznej nie miał, co mu zresztą nie przeszkadzało nosić głowę wysoko. Nawet dziewczyny dworskie, chociaż gładki był nad podziw, unikały go i rzadko która dała się namówić na wieczorne obmacywania w stodole, tak iż częściej musiał je niewolić. Jedynemu Hansowi schodził z drogi, ślepia odwracając.

Dominik o Borku, jak i o wszystkich innych tajemnicach dworu nasłuchał się od Grety, która gadała, kiedy tylko mogła, ni to do niego, ni do siebie. A i swoich obserwacji dorzucał z każdym dniem sporo.

Borek, obdarzony przez Rezlera zaufaniem szybciej niż się tego sam mógł spodziewać, źle pierwszy krok postawił. Ubierać się począł we fraki ponaszywane koronkami i wstęgami, w buty z klamrami, laskę z gałką błyszczącą nosił i kapelusz z szerokim rondem nasadzał na czubek głowy, a prawdę mówiąc na perukę z harcapem wstążkowym. Czeladzi, służbie dworskiej i oficjalistom oznajmił, że odnalazł stare papiery, w których jak byk stoi, że on, Borek, ze starej pruskiej rodziny, przez przypadek nieszczęsny jeno spolszczonej, familię swoją wywodzi. Od dziś więc “von Borek” mają go zwać, jeśli kto nie chce ze dworu iść. Tego już było Rezlerowi za wiele. Wezwał Borka do siebie, sklął tak głośno, że na podwórzu było słychać, po czym pisarz wyleciał siny z komnaty, bez peruki pudrowanej i już bez owego “von”, bo ani słowem nie wspomniał odtąd o swym prusactwie. Nie mniej od niego zaskoczyło to służbę i Dominika. Widzieli codziennie, jak Rezlera do prusactwa ciągnie, jak mu się kłania i podlizuje, gdy więc Borek mistrza chciał przeróść i przez niego samego został przywołany do porządku – nic już nie mogli pojąć.

Nic się jednak po tym nie zmieniło. Borek wobec ludzi dalej był twardy i bezwzględny, tylko przed Rezlerem płaszczył się bardziej niż dotychczas. Ten zaś, jakby nie pamiętał, co zaszło, Borkiem się wszędzie wyręczał i chwalił sługę często, że parobków i okoliczne chłopstwo trzyma krótko w garści. Gdy na skargę przychodzili, że pisarz dziewczyny gwałtem w zboże ciąga lub w stodołach dopada, krzywdę robiąc – Dominik sam widział jedną taką, pucatą dziewkę z grubymi łydami, wychodzącą ze spichrza za krzywo uśmiechniętym Borkiem, zapłakaną i prostującą spódnicę – wówczas Rezler pięścią przed nosami chłopkom wymachiwał, batami i rekrutami grożąc. Skargi ustały, ale też i częstotliwość Borkowych zabaw na sianie znacznie się zmniejszyła od pewnej nocy, gdy ktoś go z dziewczyny ściągnął, worek zgrzebny na głowę zarzuciwszy, i sprał niemiłosiernie. Odtąd Borek jeszcze bardziej nienawidził chłopów i znęcał się nad nimi zaciekle, oni zaś wyśmiewając niefortunne ambicje pisarza, nadali mu przezwisko “won, Burek!”

Dominikowi wydawało się, że zna Borka od dziecka i dopiero owej niedzieli po świętach, gdzie do dworu zawitało wesele, zrozumiał, że nie znał człowieka.

Od strony wsi zbliżała się wtedy rozwrzeszczana hurma, muzyką rozśpiewana, kolorowa, brzęcząca. Czerwień i czerń ludowego stroju tutejszej ziemi rozlewały się po gościńcu, czyniąc zeń migotliwe pole, nasycone kwieciem chabrowym i makowym. Dwa wozy z młodymi, z gośćmi i z kapelą tak gęsto były zapchane, że skrawka deski nie było widać, a tylko koła toczące się z mozołem pod górę. Istne ptactwo kłębiące się na gałęzi, gdy o liszkę schwytaną bój toczy. “Przodki” z przyśpiewkami, “szocze” i “wiwaty” tańczone do rytmu muzyki, ruch czyniły wokół tych dwóch wież Babel, kurz wzniecały – bo już i ziemia zaczynała się dusić, porażona słońcem, co od tygodnia nie schodziło z nieba – i spowijały całą czeredę w szarobure obłoki. Skrzypce zawodziły rozkosznie, nietrzeźwą znać ręką prowadzone, do wtóru klarnetu lub na zmianę dud i basującej godnie maryny, którą wspomagał zastęp blaszanych krążków.

W bliskości dworu ciszej się w kupie uczyniło, aż zamilkło wszystko i tylko gwizd tartych osiek niemile wdzierał się w uszy.

Stanęli u bramy.

Cisza zaległa grobowa. Jedna struna nie drgnęła, żadna ręka ruszyć się nie śmiała. Kilku chłopów z wozu pozsiadało, inni siedzieli jeszcze, patrząc uważnie i wyczekując. Naprzeciw przypatrywała się dziwowisku gromadka czeladzi, gęby otworzywszy, nieco dalej, w połowie drogi od wjazdu do kolumn portyku, stała Greta z Anną, obok nich Dominik. Obie gromady czekały na Rezlera.

Wyszedł wreszcie, nie ubrany do końca, w rozpiętej koszuli i w kożuszkowej kamizelce naprędce zarzuconej, w towarzystwie Borka, który swoim zwyczajem dzierżył pod pachą w skórzanej teczce plik papierów. Rezler podszedł bliżej bramy, spokojny i chłodny, zaś Borek, który czujnie stąpał obok, na próżno próbował przegonić z warg jadowity uśmieszek. Rezler przypatrywał się przez chwilę gromadzie, po czym skinął na pisarza. Ten postąpił krok do przodu i zapytał przymilnie:

– Z czymże to przychodzicie, dobrzy ludzie, pana swego w dzień niedzielny niepokojąc?