Na te słowa wystąpił z szeregu stary chłop, z twarzą przez wiatr i słońce zjedzoną, że jak zasuszona śliwka odcinała się od jasnych włosów, kapelusz zdjął, co i drudzy zaraz uczynili, i kłaniając się nisko rzekł:

– Łaski jaśnie wielmożnego dziedzica dopraszamy się! Łaski dla młodego, dla Kaspra. Żeni się, a w rekruty iść mu trzeba. Żonkę młodom ostawi…

– I co z tego?! – przerwał Borek, tracąc gwałtownie uśmiech. – Wola pana Rezlera!

– Drugi zań by się ofiarował, chtóry krom brata nic by nie ostawił.

Borek spojrzał na Rezlera i widać z twarzy jego wyczytał, co chciał, bo się nagle napuszył jak indyk, krok jeszcze jeden postąpił ku przodowi i piersią chłopa dotykając, zawrzasnął:

– Cóżeś, chamie, umyślił?! Wolę pana jak stare gacie odmieniać będziesz, wedle swej woli?! Niedoczekanie twoje! Diabelskie nasienie! Wywłoko! – przerwał, gdyż z grupy wolno wyszedł strojny młodzieniec, który trzymał w ręku jakiś papier. Podał ten dokument Borkowi.

– Cóż to?

– Dziada papiery. Stoi w nich, żem od żołnierki wolny!

– Skąd wiesz, co stoi, kiedy liter nie znasz?

– Ksiądz Zimorowicz przeczytał.

Rezler na dźwięk nazwiska księdza podszedł nagle i papier Borkowi z ręki wyjął, wzrokiem przelotnie obrzucił i na oczach wszystkich przedarł na krzyż, a strzępy rzucił na wiatr.

– Panie! – chłop do ręki mu przypadł, chcąc papier wyrwać, ale się spóźnił, a Rezler za kołnierz go ucapiwszy, twarz do swojej przysunął, w oczy popatrzył złowrogo i sycząc: “Precz!” miotnął w piach przy bramie.

Jęk głuchy wśród ludzi poszedł, podczas gdy Rezler, nie bacząc na nic, ku domowi już zmierzał.

To “przecz” drugi raz z ust ojca usłyszane, tak się Dominikowi okrutnym, tak nielitościwym wydawało, że aż sam pojąć tego nie mógł.

Borek, rozkraczony, pod boki się wziął i używał do woli:

– Patrzaj, chamie! Papierem przez buntownika sylabizowanym się zastawiasz! Wesele sprawiłeś, by się od służby królewskiej migać?! Przed mundurem się wybraniasz? Chytryś, glisto sparszywiała! Precz idź, bo ci bat takie weselisko na dupie zagra, że do śmierci popamiętasz! Ty gnoju zatracony, ty… – ciskał obelgami, zapieniony, upajający się swoją siłą, mściwy.

Dominik już chciał do dworu wracać, gdy zatrzymał go cichy głos dozorcy stadniny, który do jednego z czeladzi mówił:

– Prusactwo łeb na karku ma i wie, co czyni. Chytrze se to wykoncypowali. Nie oni, jeno dziedzic z ich rozkazu rekruta wybiera, gniew gminu na się ściągając, nie na urząd. A ten – głową wskazał klnącego i wygrażającego ręką Borka – ten od Prusaka gorszy. Sam czort nie wpuści go do piekła, ze strachu!

– Tedy w czyśćcu go dopadniem jeszcze i skórę złoim! – zaśmiał się parobek.

– Głupiś, krotochwile jeno we łbie…

Dominik ruszył w stronę sadu, zamyślony i smutny, ścigany szlochem panny młodej, który wiatr niósł z dołu wzgórza, od gościńca.

***

Święta wielkanocne, niewesołe i szare, a dla Dominika bolesne nieobecnością brata, minęły szybko. Po słońcu piekącym przyszły deszcze ulewne, wlewające nowe siły w wiosenną zieleń. Bociek pojawił się już na łące, stąpając wytwornie i żaby tropiąc.

Rezler wyjechał do Poznania i rządy dworskie zostawił na Borkowej głowie. Pisarz jednakże, miast władzy samodzielnej nadużywać zwyczajem swoim, przycichł, ludziom nie dokuczał, uśmiechał się tylko złośliwie a tajemniczo. Czuli wszyscy, że się coś znacznego święci i ta cisza przed burzą trwożyła bardziej ludzi, aniżeli dawniej pisarzowe fanaberie.

Ojciec wrócił w trzy powozy, z których się ludzi kilkunastu wysypało. Był wśród nich i człek w sutannie, który rozprawiał zażarcie z landratem Scholzem. Tegoż dnia wszyscy dworscy zarządcy, którzy jeszcze Karśnickiemu służyli, dostali wymówienie. Rezler, żałobę uznawszy za skończoną, zęby po swojemu pokazał.

Od śmierci Karśnickiej-Rezlerowej niejeden liczył się z wyrugowaniem, Rezler bowiem już uprzednio kilku zwolnił i nowych, w tym kilku Niemców, powsadzał na ich miejsce, ale że wszystkich starych stanowisk pozbawi, tego się nikt nie spodziewał. Ze wszystkich oficjalistów, rządców, komisarzy, dozorców majętności i aktuariuszy jeden tylko Borek nie utracił stołka. Greta za Marcinem poczciwym, który końmi pańskimi od lat powoził, prosiła uniżenie, ale mu Rezler nie zapomniał tego, że się wówczas pod kościołem, gdy ich szlachta turbowała, zapadł jak pod ziemię i serca swego zmiękczyć nie dał. Marcin tedy wziął w rękę kostur kozikiem rzeźbiony i zarzuciwszy na plecy torbę, w którą mu Greta ukradkiem nawtykała jadła, wymaszerował za bramę, przed siebie, bez nadziei żadnej, bo mu starość żebraczy już tylko chleb mogła ofiarować. Gdy mijał Dominika, spojrzał nań pustym wzrokiem i przeszedł nie zatrzymując się. Dominik chciał mu rzec jakieś słowo, pożegnanie, ale wydusić z siebie nic nie mógł, wstyd go palił i żal nieznany mroczył serce. Zawrócił więc w stronę dziedzińca, na którym już nowi panowali wszechwładnie.

Obce twarze, ciekawość rozbudzające, szybko uwagę chłopca w inną obróciły stronę. Najbardziej interesował go duchowny. Następca księdza Zimorowicza wywoływał dwojakie uczucie. Nie budził żywiołowej sympatii, nigdy się nie uśmiechał, a spojrzenie miał mądre, przeszywające, gesty starannie wymierzone, powolne. Przy tym wszystkim nie był odpychający, wzbudzał szacunek swą wiedzą, a życzliwość kalectwem. Utykał na prawą nogę, co nie mogło dziwić, zważywszy, że jak sam powiadał, przez kilka lat w armii królewskiej służył jako kapelan i dopiero po bitwie pod Jemappes kontuzja poza nawias wojska go usunęła. Na bladej, zielonkawo-przeźroczystej twarzy, z której świecące oczy wyrywały się jak biżuteria, rzadko pojawiał się grymas. Jedyną ruchliwą częścią ciała były palce, które nieustannie kręciły młynka lub splatały się w skomplikowane sieci, by za chwilę wybijać na ścianie takt marsza.

Ksiądz nazywał się Hondius. Już pierwszej nocy Dominikowi śniło się, że widzi go na ambonie. Wchodził po krętych schodkach na dno “łodzi apostoła”, otwierał Biblię, klęczał w pokorze, a potem nagle stawał i wyciągał dłoń w przestrzeń, krzycząc: “Wielka Polska! Ojczyzna!” Ale twarz miał już nie swoją, lecz księdza Zimorowicza. Hondius widać wiedział o tym, bo za włosy siwe chwycił, próbując zerwać z własnej twarz polskiego klechy, szarpał z całą mocą, rwał, drapał długimi, pielęgnowanymi paznokciami… bez skutku. Ksiądz Zimorowicz uśmiechał się pogodnie i nie zamierzał ustąpić… Dominik obudził się, ciężko dysząc.

Tego dnia pojechali wszyscy do kościoła, by wysłuchać pierwszego kazania księdza Hondiusa. Kościół był pełen, pełniejszy jeszcze niż w Wielką Sobotę, tak iż tłum wylewał się na dziedziniec. Miejsca dla Rezlera, Scholza i zarządców przygotowane zostały uprzednio na samym froncie, tuż pod amboną, nieco na prawo od krytego aksamitem podium, które dźwigało wielki, złoty fotel, flankowany przez dwa podobne, choć skromniejsze stolce. Zagrzmiały dzwonki i w otwartych drzwiach zakrystii ukazał się orszak – biskup w lśniącej ornamentami i haftami kapie, podtrzymywany z obu stron przez dwóch kleryków, i podążająca z tyłu świta, pełna twarzy skupionych lub nadętych, ust poruszających się bezgłośnie, oczu znudzonych, tonsur i habitów.

Teraz dopiero Dominik przypomniał sobie, że Hondius kilkakrotnie wspominał o swoich prośbach w diecezji, by jego świątobliwość biskup poznański Ignacy hrabia Raczyński zechciał zaszczycić jego nową parafię. Hondius, gdy rozprawiał o biskupie, nie miał dla niego słów uznania, czy raczej uwielbienia. Zdawało się, że nikogo w świecie tak nie kocha, jak Raczyńskiego, eks-jezuitę, znającego pono całą Europę, niezliczone języki, sztuki i nauki, jak powiadał Hondius, wszystkie, nie wyłączając astronomii, którą studiował u sławnego Hella. Raczyński niedawno, bo w 1793 roku, po zgonie Okęckiego, mianowany został kanonikiem poznańskim, zgodnie z wolą najjaśniejszego pana, którego sercu miły był nad podziw. Biskup, odbywający właśnie objazd duszpasterski ziem diecezjalnych, w czym coraz częściej wyręczał schorzałego arcybiskupa gnieźnieńskiego Krasickiego, zgodził się chętnie wprowadzić Hondiusa na nową parafię, co ten poczytywał sobie za największą łaskę, lecz mimo błagań Rezlera nie przyjął zaproszenia do spożycia obiadu w ich domu, tłumacząc się pośpiechem i koniecznością objazdu kilku innych miejscowości. Powóz otrzymany w prezencie od króla, a tak wytworny i bogaty, że Dominik nigdy podobnego mu przepychem nie widział, czekał już na biskupa przed kościołem, by po mszy uwieźć go w świat.

Raczyński zasiadł w fotelu i obrócił twarz ku ołtarzowi. Dominik czekał na inaugurację napięty, przypuszczając, że znowu coś ciekawego się wydarzy. Nic się jednak nie stało. Ksiądz Hondius w asyście ministrantów zaintonował mszę i w kościele zapanowała zwykła, męcząca Dominika nuda. Dopiero gdy Hondius zaczął czytać ewangelię, szmer lekki przetoczył się nad tłumem i głos jakiś syknął: “Diabeł ogonem mszę klepie!”, ale go inne głosy w mig uciszyły. Rezler uwagi na to nie zwrócił, Borek zaś, który jeszcze przed chwilą siedział obok niego, zniknął bez śladu. Dominik chcąc rozproszyć znużenie, począł go wzrokiem wypatrywać, lecz bezskutecznie.

Po ewangelii wyszedł przed ołtarz Raczyński. Mówił krótko, przedstawił Hondiusa, wychwalając jego kapłańskie doświadczenie, po czym nagle filozofować zaczął na temat powinności, jakie wszyscy wobec ziemskiej władzy najjaśniejszego pana należycie wypełniać mają, o miłości głębokiej ku majestatowi królewskiemu, bez której to miłości i szacunku kłamcą się jest i bezbożnikiem, jako że wszelka władza ziemska od Boga jest dana – prawdy te proste i nieskomplikowane Dominik setki razy słyszał w domu, toteż nudził się coraz bardziej i tylko wyskrobywanie paznokciem kruszącego się bez oporu tynku w spoinie filara dawało mu chwilową satysfakcję.

Wyrwał go z tej czynności podniesiony głos Hondiusa, który powtórnie wszedł na ambonę. Raptownie, nim głowę zdążył odwrócić, krzyk wstrząsnął ludźmi, tłum zafalował i szarpnął się do wyjścia. Nawet biskup poderwał się z fotela i chwila długa minąć musiała, nim pojął i opadł z wolna na siedzenie.