W początkach grudnia 1830 roku dotarły w Poznańskie wieści o wybuchu powstania. I wtedy stary Karśnicki drgnął, przebudził się, a poproszony, bez słowa wsiadł na konia i ruszył ku Warszawie. Wraz z nim podążał brat oraz Niegolewski, Sczaniecki i Potworowski. Wielkopolska dość już miała niewoli i doli sierocej.

Drzwi rozwarły się. Weszli. Chłopicki siedział za biurkiem, lecz gdy stanęli w świetle ościeży, wstał na moment i poprosił o zajęcie foteli. Spytał, czego chcą.

Usiedli z wyjątkiem Karśnickiego. On stał przez chwilę nieruchomo, jakby słów szukał i wreszcie zaczął, spokojnie, rzeczowo, później coraz żywiej i goręcej. Przedkładał, iż Wielkopolska stanie u boku Warszawy, że o jedną Polskę będą walczyć. Prosił o wskazówki.

Chłopicki milczał i cisza wydawała się już zanadto długa, denerwująca. Gdy odpowiedział, tamci czterej zerwali się na nogi.

– Moi panowie! Mam do czynienia z jednym cesarzem, z drugim nie myślę zadzierać! Z sąsiadem Polski, Wielkim Księstwem Poznańskim – wymówił to tak dobitnie, że aż obraźliwie – żył będę w spokoju. Zachowam wobec Księstwa taką politykę, jak Francja względem Belgów!

Sczaniecki wyprzedził innych:

– Generale! Belgijczycy nie są Francuzami, a my przecież jako i ty Polacy! Takiej krzywdy, by nas za Polaków nie uważać, nie wyrządzisz nam, na miłosierdzie boskie!

– Bez egzaltacji, moi panowie! Jesteście pruscy poddani z Wielkiego Księstwa Poznańskiego. I nie unoście się! Tu nie karczma!

Chcieli się rzucić z perswazjami, lecz Karśnicki jednym gestem zatrzymał ich w miejscu. Tak to uczynił, iż pojęli, że nic tu nie wskórają. Rękę opuścił powoli, postąpił dwa kroki do przodu, dłonie oparł na blacie biurka i patrząc w twarz siedzącemu dyktatorowi, rzucał słowa ciche, jakby intymne, miarowe jak kroki uderzające o posadzkę.

– Za Naczelnika, za Dąbrowskiego, za Napoleona wielkopolska ziemia budziła do walki naród cały, kolebką krwawą wolności była! Cesarz rękę nam Poznaniakom podał, niepodległość przyniósł, a ja głupi przez lata całe filozofowałem, bo mi się nazwy i granice nie podobały! Teraz przejrzałem! On Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty, gadzie, Polakiem się mienisz i nas… nas chcesz w Prusaków przekabacić, bo ci się portki trzęsą wobec cara, bo nie wiesz, co czynić!

Chłopicki zerwał się siny i za dzwonek chciał chwycić, lecz siła wzroku Karśnickiego przykuła go na powrót do fotela.

– Mówisz: nie karczma tu. Prawda! Nie karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz, by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta nasza ziemia, wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska! I do Polski powróci!!!

Dopadł go brat, a za nim inni i odciągnęli go w tył. Chłopicki, ośmielony tym widać, ryknął na całe gardło:

– Precz z miasta! Spróbujcie zostać, to was Berlinowi wydam! Precz mi z oczu!

Zbiegli po schodach, po dywanie głuszącym kroki. Na ulicy Karśnicki wyrwał się towarzyszom i zniknął w tłumie.

Nie wrócił już nigdy.

Dominik Rezler i jego dwaj synowie wzięli udział w powstaniu, służąc w szwadronie poznaniaków. Chłopicki, udobruchany przez Chłapowskiego, pozwolił w końcu uformować taki oddział, z zastrzeżeniem, że szwadron będzie należał do stacjonującego w Warszawie pułku strzelców konnych i że nie będzie się nazywał formalnie “poznańskim”. O powstaniu w Wielkopolsce nie było mowy, nawet wówczas, gdy Chłopicki odszedł. Jego następcy woleli angażować się na Litwie.

Na wiosnę roku 1831, gdy powstaniem dyrygowali Skrzynecki i Prądzyński, Rezler, który poszukiwał brata na wszelkie możliwe sposoby i dowiedział się tyle tylko, że ostatni raz widziano podobnego człeka pod kościołem sakramentek na Nowym Rynku, otrzymał wiadomość o trupie w cywilnych łachach, wyrzuconym przez ruszające lody na wiślaną płyciznę. Pobiegł tam zaraz. Ciało było nierozpoznawalne, musiało długo moczyć się w wodzie, napuchnięte, fioletowo-przeźroczyste, w brudnych strzępach nijakiego koloru i z twarzą zmiażdżoną przez krę.

Rybak, który znalazł trupa, wyciągnął do Rezlera dłoń. Leżały na niej dwa przedmioty: egzotyczny nóż o szerokiej klindze i przedziwny, szczególnej roboty łańcuszek z nanizanymi miedziakami.

Obdarzony sakiewką ze złotem rybak, który widział łzy na twarzy Rezlera, rzekł później do swej żony:

– On go kochał.

– Pies z nim! – odrzekła rybaczka. – Czarcie nasienie! Ja znam ten diabli różaniec z krajcarów.

– Znasz?

– Widziałam go u tej starej cyganichy, żebraczki spod sakramentek. Nosiła go na łbie.

– Trzeba mu to powiedzieć!

– Ba! Ona nie żyje… Zdechła z zimna zeszłego roku. Ludzie znaleźli ją rano i mówili, że wieczorem rozmawiała z jakimś jegomościem o diabelskich oczach… Mówią, że to był czart i że zabrał ją ze sobą.

– Głupia! – rybak odwrócił się do pieca i wyciągnął zmarznięte dłonie w kierunku buzującego ognia.

Warszawa, grudzień 1970.