Przed dziewiątą Davout zmiótł lewe skrzydło rosyjskie Baggavouta i trzymał się twardo we wsi Serpallen. W tym samym czasie uderzono i w nich. Essen zaatakował Levala. W sztabie Soulta panował całkowity spokój – domyślano się, że jest to ze strony przeciwnika zaczepne posunięcie o charakterze sondażowym i marszałek nawet nie musiał wydawać rozkazów w celu odrzucenia atakujących. Leval uszykował swoje dwie brygady, Fereya i Viviesa, w dwa zgrabne czworoboki i przyjął Essena taką lawiną ognia karabinowego, iż nieprzyjaciel podał bez zwłoki tył, zjeżdżając w dół, za rzekę.

Minęła dziewiąta. Widać już było wyraźnie, że ustępujące liczbą armaty Francuzów działają o niebo sprawniej od swych vis a vis i że koszą całe szeregi wroga. Cóż z tego, gdy Davout trzymał się na zdobytych pozycjach ostatkiem sił. Bennigsen widząc, iż ruch Davouta może spowodować zwinięcie całego szyku rosyjskiego, czynił nadludzkie wysiłki, by wyprzeć Francuzów z Serpallen. Od tamtej strony rosnący z każdą chwilą wiatr przynosił pierwsze, pojedyncze śnieżynki, potem całe ich chmury. Nad walczącymi ludźmi rozpoczynała swój taniec zawieja śnieżna. Szła w dzikich porywach od prawego skrzydła i Soult nie widział już Davouta, ale on sam i wszyscy, którzy go otaczali, czuli, że jeśli cesarz nie zareaguje, dywizje tamtego pękną pod naporem Ostermana i Boggavouta.

– Do diaska! Dlaczego cesarz nie ruszy centrum i nie zgniecie flanki tym “les Kozak”? – Soult wiercił się w miejscu, wściekły, że mu śnieżyca odbiera widok. – Czemu Augereau stoi?!

– Marszałek Augereau jest chory, wasza wysokość. Widziałem go wczoraj… ciężka gorączka, powieki opuchnięte, trzęsie go febra. – Mówił to szef sztabu, pochylony nad mapą, którą powoli przysypywał śnieg.

– To niech zejdzie z placu! Tam jest mój Saint-Hilaire i ja tam powinienem być! Ale On… On wolał Augereau… Zdechlak będzie kierować środkiem! – głos marszałka drżał z nie tajonej goryczy, a wyraz “On” wymawiał tak, że wszyscy pojęli, o kim mówi. Soultowi marzyło się dowodzenie centrum, jak pod Austerlitz.

Dominik wpatrywał się w wieżę kościoła. Dochodziła dziesiąta. Biały huragan szalał daleko, gdzieś nad Davoutem. Dominik wysilił wzrok. Tam w oddali coś się ruszało, jakieś ciężkie masy wojsk drgnęły i rozpoczęły marsz.

– Wasza wysokość!

Soult przyłożył lunetę do oka, odjął, przetarł rękawiczką ze śniegu i raz jeszcze przytknął.

– Centrum w ataku! Nareszcie! Augereau powinien zgnieść łajdaków!

Dwie dywizje Augereau – Desjardins i Hendelet – sunęły po białej płycie jakby ślizgiem, miękko i miarowo. Dominik nie mógł rozróżnić poszczególnych żołnierzy, z tej odległości widział zbite kolumny, schodzące w wąwóz, wyłaniające się z niego i maszerujące w kierunku pozycji Ostermana.

I wtedy stało się.

Wiatr zmienił nagle kierunek i zza pleców stojącej na wzgórzach artylerii rosyjskiej uderzył zamiecią w twarz zbitym masom francuskiego centrum. Obie kolumny szły dalej, otoczone przez białe szaleństwo śniegu, zbielałe i słabo widoczne.

Teraz, kiedy niebo i ziemia były białe tym samym odcieniem bieli, wydawało się, że tamci płyną zawieszeni w jednorodnej przestrzeni, jak napowietrzny okręt, cichy i bezskrzydły.

– Mon Dieu! – wyszeptał stojący obok Dominika szef sztabu, stary oficer w okularach, przypominający raczej profesora niż żołnierza. – Ils sont morts!

Dominik w pierwszej chwili nie pojął, dlaczego stary wyga mówi o ludziach Augereau jak o trupach. Soult również. Uwaga sztabowca zirytowała go i zareagował gniewnie:

– Comment? Tu es fou!

Soult jeszcze lub już nie dostrzegał tego, co się stało i teraz wbijał oko w szkiełko, jakby luneta mogła przebić śnieżną furię, kłębiącą się w oddali. Gdy odjął przyrząd, nic już nie mówił i stał, patrząc szeroko rozwartymi oczami i milczał jak inni. I on zrozumiał, że tamci to gromada szkieletów, która jeszcze maszeruje, ale skazana przez los – maszeruje ku śmierci.

Kohorty centralnego ugrupowania armii francuskiej, oślepione piekielną zadymką, zmyliły kierunek i nieświadome tego, brnęły mozolnie ku wzgórzom, wprost w paszcze rosyjskich dział.

Rosjanie, mając kurzawę w plecy, błyskawicznie podciągnęli olbrzymią baterię odwodu artyleryjskiego, przerwali ogień na całej linii i czekali. Czekali na ślepą zdobycz, która była coraz bliżej, bezbronna, obarczona okrutnym wyrokiem przeznaczenia. Ci przy działach wiedzieli już, że nie będą się bić, że są tylko plutonem egzekucyjnym i że wszystko, co im pozostało do zrobienia, to rozstrzelać zbliżające się tłumy.

Widok ten, ukazujący się jedynie momentami w migotliwych dziurach wytryskujących w płaszczu kołującego huraganu, był tak straszny, tak przejmujący swą milczącą grozą, że najstarsi żołnierze czuli, jak im się włosy jeżą na głowach.

Soult zrobił dwa kroki do przodu, zdjął kapelusz i otarł z czoła pot, choć zimno było przenikliwie.

– Czy On… czy On tego nie widzi? Boże, Boże! Masakra!!

– Masakra? Nie, mon marechal! – wtrącił sztabowiec w okularach – to się inaczej nazywa! To będzie rzeźnia. Powinno się ich cofnąć, ale jego cesarska mość nie dostrzega pomyłki w kierunku manewru… Tam też zamieć.

Dominik spojrzał w stronę kościoła. Iglica wieży ledwie majaczyła w białym odmęcie. Cesarz oślepł. Ale przecież oni widzą! Soult i… on! Skoczył do boku marszałka. Soult zrozumiał bez słowa, kiwnął głową i pchnął go ręką w kierunku konia.

– Spiesz się! Może jeszcze… Spiesz się, na Boga, spiesz!!!

“Spiesz się! Spiesz się!!” – leciały za nim okrzyki oficerów. Spieszył się jak nigdy. I nigdy chyba nie poruszał się tak wolno, tak rozpaczliwie powoli. Koń grzązł w zaspach, utrzymywanie kierunku zależało od szczęścia, huragan tłumił głosy. Gdyby działa rosyjskie zagrały, mógłby iść na słuch. Ale tamci milczeli, by podprowadzić Augereau pod sam nos stulufowego piekła. Dominik wiedział, że salwa, którą usłyszy, będzie oznaczała koniec centrum Napoleona, być może klęskę… Tyle od niego zależy. Siekł zad konia, choć z równym skutkiem mógłby siec lód. Byle zdążyć, może…

Nie zdążył. Dopadł pierwszych szeregów, gdy działa rosyjskie jeszcze milczały, ale było już za późno. Za późno było już wtedy, gdy Soult pchnął go do biegu, ale ani on, ani marszałek, ani nikt inny, żaden oficer ni żołnierz nie śmiał odrzucić nadziei. To, co mogło i co miało się stać, było koszmarem nie do wyobrażenia.

Dominik parł konia wśród kroczących wolno szeregów i szukał wzrokiem marszałka Augereau. Wiatr dął w sine, zziębnięte twarze, chmury białego pyłu zatykały oddech, gasiły oczy. Gdzie czoło? Podskoczył do oficera idącego z boku kolumny.

– Gdzie marszałek?!

Odpowiedzią był atak kaszlu i głowa bardziej jeszcze zwieszona w dół, tak by zamieć biła o kapelusz, a nie w obolałe lica.

– Ludzieee!… eee… eee… e! Ludzieee!!! Zatrzymajcie się! Tam śmierć! Ludzieee… ee!!!

Wył jak szaleniec, połykał śnieg i znowu wył. Gdy drogę zastąpił, uderzono konia bagnetem, przecinając zwierzęciu skórę na zadzie, że z kwikiem skoczyło w bok.

– Ludzieee… eee… ee!!!

Kilkadziesiąt kroków przed nimi zamajaczyły czarne zjawy. Ciemno było i nagle zrobiło się jasno. Z prawej strony sto dział rosyjskiego centrum Dochturowa plunęło morzem ognia w gęstą masę pierwszej kolumny. Sekunda i druga oślepiająca fala. To Tuczkow poprawił nową setką z lewej strony. Krzyżowy cios dział, ogniem bezpośrednim, na sto kroków!

Błysk skoczył ludziom pod powieki i dwukrotnie oślepił, a każdy z kartaczy – bo na taki dystans nie można było chybić – wyrwał w mięsie zbitych szeregów wąwóz czerwony, bluzgający wnętrznościami, kikutami, mózgami na mundurach, strzępami zamków i butów. Ryk armat, krótki jak wieczność tych co padli i ryk trafionego zwierza, zduszony przez zamieć.

Szeregi stanęły, bezładne, splątane, buchające krwią, przeczesane kartaczami jak orne pola ostrzami pługów. Krzyk strachu, ruch do tyłu w białą nicość i komenda zagłuszająca wszystko i wszystkich:

– Stóóóój!!!

Człowiek wysoki nad podziw, o nieprzytomnych oczach, białej jak śnieg twarzy, obwiązany długim szalem, podnosił się właśnie i wsiadał przy pomocy kilku oficerów na konia z pięknym rzędem. Krew lała się jeźdźcowi z lewego ramienia, prawe uniósł do góry.

– Stóóój!!!

Musieli znać ten głos i ten gest, i postać całą, bo stanęli wszyscy, depcząc we wnętrznościach towarzyszy, w tej czerwonej kałuży, w jaką zamieniła się raptownie lodowa pustynia. Augereau! Dominik nie musiał pytać. Podbiegł bliżej, ale cóż mógł teraz powiedzieć, spóźnił się.

– Gdzie Desjardins? – krzyknął Augereau do swoich.

– Nie ma już Desjardinsa!

– Hendelet?!

– I jego nie ma!

– Więc sam poprowadzę! Przywiążcie mnie do konia! Żywo, do stu piorunów!

Nie było już dywizjonerów. Był zdziesiątkowany korpus, który ciągle jeszcze stanowił centrum armii francuskiej i na którym spoczywał obowiązek przełamania szyków rosyjskich.

– Dzieeeciii! – marszałek ochrypł, lecz wiatr wyjący od wschodu niósł słowa wraz ze śniegiem do uszu żywych i konających.

– Dzieeeeeciii! Tchórze zdechną na Sybirze, odważni polegną taaaam!

Szarpnął ręką ku widmom dział i jakby linką pociągnął – ruszyły szeregi.

Wąsy pokryte białym szronem, rozwiane siwe włosy, postrącane kaszkiety, zielonosine paluchy na kolbach i lufach, krok podwójny, przyspieszony. Przed oczami Dominika rozgrywało się niepojęte misterium śmierci i szaleńczej pasji.

– Łącz w prawoooo!

Zgrzyt deptanego rytmicznie śniegu. Szybszy krok.

– Głowy prosto, do cholery! Bagnety dwa cale niżej.

– Równaj się!

– Ludzie z pierwszego szeregu ścieśnij szyk!

– Ludzie z drugiego szeregu w luki pierwszego!

– Vive l’empe…

Wulkan ognia otworzył się po raz wtóry. Krwawe fontanny wystrzeliły w bruzdach wyrwanych przez kartacze. Potworny jęk bólu i znowu cisza w czerwonym jeziorze u stóp.

Oficer, ciągnący za uzdę konia z jeźdźcem przywiązanym do siodła, zmierzał ku Dominikowi.

– Ktoś jest?

– Adiutant Soulta!

– Masz marszałka! Zawieź go do cesarza… ranny jest. My tu umrzemy! Powiedz cesarzowi…