Późno – pomyślał, zjeżdżając z łóżka w miękkie pantofle, stojące obok skrzyni z ubraniami. Dwa kroki w kierunku drzwi i zatrzymała go panująca w domu cisza. Ojciec już pewnie nie śpi, a śniadanie, a Greta? Stąpał powoli w kierunku salonu, nasłuchując co chwila, ale w domu nic nie drgnęło, dwór cały milczał, martwy jakiś, zimny…

Tik-tak! Tik-tak! Tik-tak!… W jadalni kryło się maleńkie tykające życie, lecz zamiast szarpać ciszę, bardziej ją jeszcze pogłębiało swoją rytmiczną wędrówką. Stary zegar z Amorkiem siedzącym okrakiem na globusie, w otoczeniu kiści winogron, powiedział mu wszystko. Nie było jeszcze piątej, co w tej samej chwili potwierdziła dolatująca z zewnątrz pobudka koguta i znowu zapanowała cisza odmierzana tykaniem zegara. Dom spał.

Dominik wybiegł na podwórze i pomaszerował w kierunku stodół, oddalonych od dworu, schowanych za sadem, który rozkwitał radośnie. Daleko nie zaszedł. Minął spichrze, załatwił ranną potrzebę pod stajniami, przyłożył ucho do ściany obory i słuchał przez jakiś czas sapania i chrząkania wieprzy, potem raz jeszcze zawrócił ku sadowi, nie bacząc, że mu błoto utaplało białe pantofle.

Stał na pagórku wśród bieli, którą tryskały jabłonie, i próbował dojrzeć zabudowania dworu. Ale śnieżność kwiatów przesłaniała widok i tylko z przeciwnej strony jawiło się okienko z czerwonym dachem gorzelni, którą ojciec postawił w zeszłym roku. Dominik wspiął się na najbliższe drzewko, lecz dwór dalej bawił się w chowanego, oprawiony w parkowy starodrzew i skryty za nim, tak że tylko fragmenty czterokolumnowego portyku prześwitywały między olbrzymimi wiązami. Z dala dochodziły pogwizdywania chłopów wychodzących do pracy w polu.

Wracał nucąc cichutko zasłyszaną melodyjkę. Na widok otwartego okna sypialni ojca zamknął usta i stanął bez ruchu, wstrzymując oddech, w obawie by nie zbudzić starego. Zrobił krok w kierunku wejścia, potem drugi i trzeci, lecz o dziwo, zamiast do drzwi zbliżał się do okna, którego okiennice, szeroko rozrzucone na boki niczym ramiona, zdawały się przywoływać, zapraszać… Czuł, że nie idzie, lecz stąpa na palcach, że się skrada jak złodziej, ale nie odczuwał wstydu, tylko ciekawość i strach, że go ktoś nagle dostrzeże.

Ścieżką między klombami dotarł do celu, przykucnął pod okiennicą i nasłuchiwał świstliwego oddechu ojca. Ręką odgonił natrętną pszczołę, której brzęczenie wydawało mu się tak potężne, że mogłoby obudzić służbę. U góry nic się jednak nie poruszyło. Z pokoju nadal promieniowała niczym nie zmącona cisza. Dominik podniósł się i ostrożnie uchwycił zawiasę okiennicy. Drugą ręką namacał rzeźbiony profil parapetu i oparł nogę na cokole. Dwoma energicznymi ruchami pozbył się obuwia i powoli zaczął ciągnąć tułów wzwyż.

W pokoju panował półmrok. Słońce penetrujące wschodnią część dworu nie miało tu jeszcze dostępu. Dominik położył brodę na okapniku i cal po calu wgryzał się wzrokiem w czeluść komnaty, do której wstęp był mu wzbroniony, podobnie jak Hansowi i służbie. Nawet Greta nie miała do tego prawa. Co prawda kiedyś, dawno, matka przyprowadziła go tutaj, posadziła na kanapie i długo mówiła o sprawach, których nie pojmował. Natomiast po śmierci matki ojciec zamykał komnatę na klucz, bacząc, by nikt w niej nie gościł, prócz tych, których o to prosił.

Teraz wzrok chłopca odkrywał tajemniczy ląd, ślizgał się po sprzętach i ścianach pokoju, z którego biło dziwne ciepło, pachnące perfumami i pomadą, dotykał mebli, czerwono-złotych tapet i wiśniowych kotar, wił się wśród mnogości porcelanowych figurek, bibelotów, luster i sreber. Z przeciwległej ściany, na prawo od drzwi, których klamkę z głową lwa znał jedynie od strony korytarza, patrzył na chłopca stary, brzydki mężczyzna w żołnierskim mundurze, z trójgraniastym kapeluszem na głowie. Pod portretem, na frędzlastym kobiercu, krzyżowały się dwa rapiery i pyszna krócica, o rękojeści poprzecinanej zwojami arabesek.

Świstanie ojcowego nosa dochodziło z lewej strony, gdzie wzrok Dominika nie sięgał. Podciągnął się ostrożnie, lekkim odbiciem pozbawił bose stopy oparcia i zawisł na okapniku, wsuwając głowę w ciepły półmrok wnętrza. Przechyliwszy się jeszcze bardziej, przebiegł wzrokiem po kotarze szerokiego łoża. Zesztywniał nagle, czuł, że ręce zaczynają mu drżeć, że mu coś wędruje pod gardło i płonie twarz. Zamknął oczy i zaraz odemknął je, bojąc się, że to, co zobaczył, umknie bezpowrotnie.

Włosy dziewczyny odcinały się ostro od włochatej piersi ojca, zrastając się gęstymi splotami ze zmiętą pościelą, brudną, zsuniętą na dywan, który mościł podłogę od ściany do ściany. Rybia biel brzucha i rozrzuconych bezwstydnie ud, lśniące fałdy kobiecego ciała, przygarniętego owłosioną ręką mężczyzny, przypominały Dominikowi obrazek z ukradkiem przeglądanego albumu, na którym mocarny pół-człowiek pół-diabeł, z kopytami i ogonem, obejmował otyłą kobietę obok źródła obrośniętego winoroślą. Jedynie piersi kobiece, tam nabrzmiałe, pełne jak melony, tu leżały płaskie i rozmyte, prawie niewidoczne.

Dopiero po długiej chwili zrozumiał, że patrzy na Annę, służącą-Niemkę, którą ojciec przywiózł wraz z Gretą, a która zawsze schodziła matce z drogi ze spuszczoną głową, jego zaś częstowała łakociami wyjmowanymi z kieszeni fartucha. Mimo to Dominik nie lubił jej, owszem, słodycze brał, czując dziecięcą intuicją, że się pozwala kupować, choć bez świadomości, za co i w jakim celu. Teraz zaś, wraz z falą gorąca, przyszło obrzydzenie, zaczęło go wypełniać, przemieniać w nienawiść, zrobiło mu się mdło, ale wzroku nie odrywał, jakby przykuty do oglądanej sceny.

Nagle ojciec ciężko się poruszył, przewrócił na bok i nie otwierając oczu począł sunąć ręką po udzie dziewczyny, sapiąc coraz szybciej i głośniej. Ta, przez moment jeszcze nieruchoma, fuknęła sennie, po czym uśmiechnęła się i przeciągnęła leniwie, wyprężając nogę i do reszty spychając pościel na podłogę.

Dominik nie wiedział, jak odpadł od okna, jak, zapominając o trzewikach, biegł przed siebie, nieprzytomnie, byle dalej, aż ocknął się na skraju gościńca, skąd widać było w oddali modry, zamglony pas jeziora. Szedł na przełaj, gramoląc się poprzez trzciny, płosząc dzikie ptactwo. Uświadomił sobie, że tej właśnie nocy, po raz pierwszy od czasu pogrzebu matki, nie płakał. I nie czuł teraz ani wstydu, ani nienawiści do Anny, a tym bardziej do ojca, wszystkie te stany opuściły go zdradliwie, pozostawiając na pastwę otępiałej świadomości, poczucia jakiejś dojrzałości, zrozumienia, a wreszcie zmęczenia i obojętności.

Spróbował rzucić parę kaczek po lustrze wody, po czym powlókł się do domu, w sam raz trafiając na chwilę, gdy Anna wymykała się z pokoju ojca, ziewając szeroko, w nocnej koszuli, z rozpuszczonymi włosami. Mijając go zaszczebiotała radośnie i poklepała po policzku spoconą, brzydko pachnącą dłonią. Nie uchylił twarzy.

***

Dźwięk wydobywany przez sztućce z talerzy i półmisków, brzęk szklanic i podniesione głosy pozwalały Dominikowi stać za niedomkniętymi drzwiami do dawnego pokoju matki i obserwować mężczyzn skupionych wokół długiego stołu o zaokrąglonych narożach i masywnych, rzeźbionych nogach, uformowanych ze zmniejszających się ku dołowi kul. Światło z nasyconych świecami kandelabrów rzucało głębokie cienie na twarze siedzących, a zarazem modelowało uroczysty nastrój, o jakim marzył ojciec, pokładający tak wielkie nadzieje w tej wieczerzy. Dominik, którego nie interesował temat rozmowy, wpatrywał się jak urzeczony w twarz brata, bladą, z wpadniętymi oczami.

Domyślał się, ile kosztowało ojca posadzenie pasierba, Jana, przy jednym posiłku z landratem Scholzem, człowiekiem wywierającym na starego Rezlera przemożny wpływ. Był z nimi również osobisty przyjaciel landrata – kapitan Ertli, grubas o nalanej, jowialnej twarzy i tonących w fałdach tłuszczu, choć niegłupich oczkach, oraz pan Bronikowski z familii podobno od dawna pozostającej w służbie elektora saskiego, a obecnie wiernej królowi, co landrat podkreślał przy lada okazji. Janek towarzyszył im i chociaż nie pił, to przecież jadł z apetytem, a sam fakt jego obecności był wydarzeniem wystarczająco niesłychanym, by Dominik warował pod drzwiami w napięciu, którego źródła tkwiły w całej atmosferze tego domu.

Pupil matki, Janek, syn Karśnickiego, pierwszego męża rodzicielki (dowiedział się o tym od Grety), nie demonstrował swej wrogości wobec ojca, częściej milczał, całymi dniami nic nie mówił, jadł sam, unikając ojca, lub znikał na całe tygodnie, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z jakimi kompanami. Ojciec musiał ich znać, bo twierdził, że to banda buntowników, godzących w najjaśniejszego króla. A może brat naprawdę jest chory? Ojciec czasami mówił, że to wariat, ale Dominik nie bardzo w to wierzył.

Nieraz chciał podejść do starszego o dziesięć lat brata, porozmawiać o koniach i o polowaniu, ale pierwsza niefortunnie zakończona próba odstraszyła go na długo. Odezwał się wtedy przymilnie, ofiarowując się wyczyścić dwururkę Janka, ten zaś spojrzał nań zimno i odparł, że może czyścić strzelbę “swego ojca”, a od jego, Jankowej strzelby, wara! Zawziął się wtedy i poprzysiągł sobie, że już nigdy nie podejdzie do dryblasa i że gniewać się będzie do końca życia. Nie da się przeprosić, choćby Janek klęczał przed nim na kolanach, a nie wątpił, że moment taki przyjść musi.

Gniewał się dwa dni i bezwolny, przyciągany jakąś nieuchwytną nicią sympatii, znowu krążył koło brata, łudząc się, że ten zagadnie ciepłym słowem. Janek milczał, chociaż nie unikał wzroku Dominika i z każdym dniem stawał się bardziej daleki. Pisarz dworski, Borek, rozpowiadał nawet, że Janek chadzał do buntowników, w co Dominik nie wierzył, aż do chwili wieczornej rozmowy, gdy wracali bryką do dworu w Buszewie.

Ten oto, znienawidzony przez ojca, landrata i zapewne oficera jego brat, siedział teraz pośród nich, wzbudzając tym samym sensację w całym domu, od Dominika począwszy, a skończywszy na Annie, która usługiwała do stołu, wpatrzona na przemian w twarz Janka lub ojca.

Odbite od metalu światło świec lizało oblicza siedzących, sprawiając igrającym cieniem wrażenie ruchu warg, nawet wtedy, gdy nie mówili nic. Ta pantomima ust, polerowanych żółtym blaskiem, fascynowała Dominika bardziej niż treść rozmowy, zrazu nudnej, tyczącej ojcowskich interesów.