Gdy mi dłoń jakowaś na ramieniu ciężko siadła, nie zdziwiłem się. Oczekiwałem jej i tego wszystkiego, co miało nastąpić.
Strach mnie już pożegnał, tylko dziewczyny żal się zrobiło, że nie można jej dłużej w oczy patrzeć. Nie odwracając się, ku niej znowu postąpić chciałem, ale ręka nie puszczała. Jegomość z lagą szedł wprost na mnie, a wokół pobielało od mundurów.
– Rachunki czas płacić, Karśnicki – usłyszałem głos zza pleców spokojny, nieafektowany, znany mi skądś. Skąd, przypomnieć sobie nie mogłem. W obawie, że już jej nie zobaczę, nie odwróciłem się, rzucając machinalnie:
– Jakie rachunki?
– Za kabaty, coś je nam waszmość w błocku wypluskał! Za konia nie trza, znaleźliśmy.
Szarpnąłem się do tyłu. Stał przede mną, nie śmiejąc się, na pozór obojętny. Ten sam, z komory. Mogłem wtedy gnidzie kiszki przewiercić ołowiem, lecz darowałem.
Co było czynić. Ręce pod sznur wyciągnięte w mig mi spętali, pistolet zza pazuchy dobyli, gdy nagle Cyganka, gemejnów roztrąciwszy, przedarła się tuż, do młodego i okularnika podskoczyła. Nie miarkowała, w czym rzecz lub udawała dobrze, bo na wysuniętej pod nosy osłupiałych kanalii dłoni lewej ręki, dwoma palcami prawej poczęła naśladować przedziwnego sztajera, przyśpiewując na nutę “Mein Lieber Augustin”, jak tupiący żołnierz: eins, zwei, drei… Nie udawała. Głosik łamał jej się żałośnie, a w oczach łzy drżały. Młody ocknął się pierwszy, przerwał rozpaczliwą pantomimę i pchnął Cygankę. A gdy ciągle jak dziecko nieświadoma raz jeszcze rękę mu pod nos podsunęła, uderzył. Zachwiała się, milknąc i usta otworzyła jak do krzyku.
Źle zrobił! Sznura, który z wiązania przegubów moich trzymał w ręku, nie zdążył już skrócić. Odchylając się nieco, kopnąłem go w słabiznę, ból straszny chyba zadając, bo nawet nie zawył, tylko oczy prawie do białka przewrócone z orbit mu wyszły, jakby wyskoczyć chciały i w tym samym momencie, nim ktokolwiek ruch uczynił, dwoma zwartymi kułakami rąbnąłem w wyszczerzone bólem zęby, czując jak coś kruszy się i drze mi skórę.
Zaraz też przestałem czuć wiele. Przedmiot ciężki, pałka lub kolba, spadał mi na czaszkę raz po raz, wir wzniecając, kolory migotliwe wstrzeliwując, oddech dusząc…
Nie straciłem przecie do ostatka świadomości. Czułem jeszcze, że mnie na czymś twardym niosą, pewnie na desce, która gwóźdź wielki musiała mieć tam, gdzie głowa spoczywała. Gwóźdź ten mózg mi przeszywał na wylot, czołem lub na przemian oczami i uszami wychodził. Słyszałem krzyk dziewki daleki: “Nieee!” w szlochu roztopiony, chciałem coś odrzec, odwrócić do niej głowę… Gwóźdź z wolna wypłynął mi z czaszki i przestałem czuć na dobre.
Szara kolebka sufitu oddalała się i przybliżała rytmem pulsu, który mi w skroni tętnił, zrazu szybko, potem coraz wolniej i ospalej, aż stanęła prawie, bujając się lekko na boki jak łódź na spokojnej fali. Liczne spękania tynku, łaty czerwonej cegły w plamach wykruszeń, smugi brunatnych zacieków, robak wędrujący grzbietem do dołu i nie spadający – wszystko to jawiło się coraz ostrzej i kanciaściej.
Zamknąłem powieki, by ponaglić pamięć, wyrwać ułamki zdarzeń, skleić i odtworzyć, lecz nowo narodzona świadomość buntowała się tępym bólem, wypychając z żołądka pod gardło kwaśno-słodkawą mdłość. Nie myśleć, lepiej nie myśleć, ten szum przeklęty… Nie myśleć… Nie będzie bolało… nie myśleć!
Dźwięk jakiś, od dawna już słyszalny, lecz nie docierający rozumnie przez wał odrętwienia, zwrócił moją uwagę. Krótkie, miarowo odmierzane plaśnięcia, błyszczący punkcik, oderwany od sklepienia, leciał wprost na twarz, coraz większy i cięższy… uderzy! Przeleciał obok. Woda, krople wody… pić! Spadały tak blisko, prawie muskały policzek i rozbijały się gdzieś głęboko pode mną, w niewidocznej czeluści. Pić!
– Lepiej ci?
Obok siedział stwór jakiś, do człeka mało podobny, zarosły kudłami, co mu łeb gęsto oplatały. Dawno już musiał gnić w tej norze. W ślepiach pochylonych nade mną i jarzących się blaskiem niezwyczajnym, poczciwość tak jawna gniazdo swe uwiła, że choćby i kły mu z gęby sterczały – nie przeraziłby nawet dziecka.
– Masz, pij! Łbem nie ruchaj, bo cię zaś ciemnota obleci, jako wprzódy.
Z miski blaszanej wodę mi sączył do ust, bacząc bym głowy podnosić nie musiał.
– Dość będzie?
Powiekami znać mu dałem, że dość i próbowałem się uśmiechnąć, by wdzięczność mą poznał, lecz miast podzięki pewnikiem grymas koślawy na gębie mi wykwitł, bo straszydło zarechotało nagle.
– Nie ruchaj, mówię! Jeszcze ci się czerep nie złożył w jedno, a już byś o ścianę trykał. Mocnyś, wyżyjesz. Jakeś do dziś nie zdechł, już cię złe nie weźmie, chyba że mu owi dobrodzieje pomogą, co ci głowinę jak jajco połupali.
Wstał i zniknął jak duch. Czułem go i słyszałem obok, ale widzieć nie mogłem, bom się czerepem, jako rzekłem, ruszać bał. Sam on często się przed oczami moimi jawił, wodę i papkę o nijakim smaku do gardła mi kładąc, gaworzył chwilę, po czym znowu znikał, a ja zapadałem w sen kojący.
– … Za kulasy go chycisz, a ja wygarnę!
Obudziłem się, słysząc głos kudłacza. W tejże chwili głos drugi się ozwał:
– Czego? Lokaj się znalazł, psiakrew! Służ paniczowi na kolanach, ozorem wyliż, może ci “Bóg zapłać” ciśnie, jeśli mu humoru stanie! Mnie już smród nie szkodzi, twojego i swojegom się naniuchał, że mi to za jedno. Niech gnije we własnym łajnie!
– Człek to przecie, Polak, dusza jako i ty krześcijańska… Pomóż mi.
– Od duszy mojej łapy z dala trzymaj i ozorem nie miel!
– Ranny jest, cóż mu czynić. Kukła to jeno.
– Tedy niech się kukłą ostanie!
– Człowieku!
– Paszoł!
Uniosłem głowę. Bolało, ale nie tak jak wprzódy, wydoleć mogłem. W kącie, w wąskiej ścieżynce światła, które sączyło się z otworu sklepiennego, siedział w kucki człek słusznej postury. Rękami obejmował kolana i głowę na nich złożył. Znać drugi kompanion niedoli. Twarzy zrazu dojrzeć nie mogłem, aż ją podniósł powoli i w oczy mi popatrzył, swoimi zaraz w bok rejterując. Kudłaty stał tyłem, pierwszy raz widziałem go całego. Niski, nie otyły, krępy raczej i nabity w sobie, nogi szeroko rozstawił i kołysał się jak wahadło palcem w ruch puszczone, coraz słabiej, aż ustał.
– Bier się z ziemi, pomożesz, wola czy niewola! – głos miał dziwnie inny, twardy i rozeźlony, nie ten co zwykle.
– Bier się, mówię! Duchem!
Krok do przodu postąpił, zasłaniając przykucniętego ciałem, nagle schylił się, szarpnął w tył i już obaj stali. Ten drugi, poderwany, o głowę wyższy – zdawało się, że gdy uderzy, kudłacza jak kloc siekierą ciachnięty obali – głowę na bok odkręcił, bokiem przeszedł i za kostki mnie chwyciwszy, podniósł nieco. Kudłacz rękę pod zad mój wsadził, tarł i wybierał, aż mnie położyli na powrót w wilgotne lecz nie kleiste, jako tako obskrobane wyro. Gorąc mi twarz palił, iście kukłą byłem, jak prawił ów człek. Ile razy tak mnie opierował?
– Długo leżę? – pierwsze słowa gładko wyszły, widać dobrzałem z wolna.
Mały w kącie coś upychał. Odwrócił się i podszedł.
– Długo. Trzy niedziele będą.
– Męczyłem was?
– Ano.
– Bóg wam zapłać, dobry człowieku, bo ja nie mam czym.
– Nie trza. Ni wam, ni Bogu rachunków stawiać nie będę.
Zanim rzekł, ów wyższy, znowu w kucki się posadziwszy, śmiechem histerycznym do szlochu podobnym ryknął i krztusząc się mamrotał:
– Bóg… ha, ha, ha… Bóg zapłać! Wyprorokowałem!… Ha, ha, ha…
– Ktoście?
– Nikto. Drzewiej chłop, ziemi i panu przypisany, teraz zbrodzień jako i wy.
– Nikogo nie rzezałem, ni gwałciłem, tedym nie zbrodzień. Karśnicki jestem, z Poznańskiego.
– Szlachcic, znaczy. Iście i bez waszego gadania znać to było, choć na łachy zważywszy, za dziada żebry odprawującego łacniej poczytać was było można.
– Skąd tedy wiecie?
– Spać nie daliście, krzycząc w zaćmieniu i ciskając kałdunem, aż utrzymać nie wydoliłem.
– Krzycząc?
– I jak jeszcze. Tylachne rzeczy, ino że nic wyrozumieć się nie dało, tyle co pański to był skowyt, nie nasz. I jęczeliście takoż, jak ranny zwierz – naśladował zabawnie, zwijając wargi w trąbkę i wysuwając do przodu. – Śniło się wam co, czy strachy dusiły?
– Nie wiem.
– Takoście się przedstawili, panie. Człek we śnie drugim żywotem żyje, ale skóry nie zrzuca.
– Nie po chłopsku rozumujesz.
– Bom lat kilka u cesarskich kapralował, świat widział, a i nie krzyżem jeno na pergaminie się znaczę. Nie wasza rzecz!
– Nie moja. Ale gadać chcę, by mi jęzor do zębów nie przyrósł.
– Tedy o sobie gadajcie.
Rozejrzałem się wokół. Kazamata uszargana, trzy wyrka, stołek, kąt z nieczystościami i drzwi okute, z klapką judaszową.
– Gdzieśmy?
– W starej prochowni, przy Zamku. Takich jak my Austriaki więcej tu dzierżą. Nie samotnyś, jak widzisz.
– Tamten kto?
– Kancelista folwarczny. Panu swemu przewinił, aż go ten do lochu cisnął, grzbiet wprzódy bacikiem pokroiwszy. Panów nienawidzi, tedy i tobie nieprzyjazny. Nie dziwota.
– Moja to wina, że panowie bracia ludzi swych batożą? Sam nigdy ręki na chłopa nie podniosłem. Krzywdy na świecie moc, ale…
– Nie o świecie mówim, jeno o naszej krakowskiej ziemi. Nie ambona tu, od kazań się waść, panie dobrze urodzony, powstrzymaj!
Zapiekła mnie ta złośliwość, alem się ze słowa wybić nie dał:
– Powtarzam, ludzi moich nie biłem, tedy prawo mam…
– Prawo masz takie samo, jako i my obaj. Ciemnica wszystkich równa, jako grób, bo i do grobu podobna! – znów mi przerwał i poważnie, surowo prawił: – “Ludzi moich”, powiadasz. A jam miarkował, że ludzie do Boga należą, krom tych, co diabłu duszę zaprzedali. Widać, źle miarkowałem.
– Nie drwij. Nie tak rzekłem, jako chciałem.
Nie odrzekł nic. Derkę tylko wyżej mi naciągnął, gestem dając znak, bym spał i sam legł pod ścianą.
Wstałem dnia następnego, by potrzebę załatwić samodzielnie i łaski cudzej nie cierpieć. Sprawnie mi nawet szło, pókim nie spróbował szyją ruszać. Żeby nie kudłacz, jak byk silny, bo mnie padającego jedną ręką w locie ucapił, sam bym się bez ochydy o posadzkę ceglaną utłukł. Wieczorem – pory dnia odmierzała dwukrotnie wsuwająca się łapa strażnika, który odbierał pusty kociołek i dawał pełny – usiadłem, opierając się o ścianę w miejscu, które wprzód za w miarę suche uznałem. Kancelista rysował okruchem na cegle znaki jakoweś, głowy nie unosząc, lecz trzymając ją między kolanami, gdyż siedział w kucki. Jakoż nigdy nie widziałem go w innej pozycji – tak jadł, załatwiał się, przesuwając do kąta, lub zabawiał z dłonią wsadzoną w rozpór, odwrócony do nas tyłem, nawet spał skurczony, z kolanami pod brodą. Całymi dniami dokuczał memu opiekunowi, wykrzykując: “Podaj jaśnie wielmożnemu panu zupkę, chamie! Pupcię wytrzeć?… Sługa jaśnie pana!” – na co tamten nie reagował wcale, a co mnie niepomiernie srożyło.