– … Niech nikt z was nie zapomni, że ten kraj Wielkopolską się zwie! – Dominik spostrzegł, że głos księdza podnosi się, wibruje, nabiera mocy. -… Prawdziwie to Wielka Polska, ziemia Przemysławów, z której królestwo całe zjednoczyć chcieli!

Przypomniał sobie, jak kiedyś matka, w ojcowskiej sypialni, mówiła podobnie o Polsce, o jakimś Przemysławie, o…

– … Przyjdzie czas, że z onej ziemi, z której jemy i w której dziadów naszych kości spoczywają, dłoń mocarza narodu kamień ciężki odwali, że się ona kolebką stanie, iskrą, która płomień roznieci. I powstanie Polska, jak powstał Pan, i sprawdzą się słowa ewangelii. Przerażą się stróże i “powstanie, jak powiedział”. Oto wam zapowiedziałem!

Ostatnie słowa ksiądz prawie krzyczał, z wyciągniętą ręką, jakby błogosławił, aż nagle zamilkł, spuścił głowę, lecz w tej samej chwili rozległ się krzyk Borka:

– Zdrajco! Przeciw królowi bluźnisz!!

Rezler krzyknął doń, by zamilczał, ale że uczynił to zbyt gwałtownie, a gwar zagłuszył słowa, wyglądało tak, jakby i on wrzeszczał przeciw księdzu. Zanim pojął, że źle czyni, dając się nerwom ponieść, już było za późno, już go opadł zewsząd rój rozszalałej szlachty.

– Łotrze sprusaczony, taki synu, sługę Boga nad grobem stojącego w świat pędzisz, by nam swojego diabła, w komżę wystrojonego, sprowadzić!

– Na szable, psubrata!

– Dać go!

– Bij, kto w Boga…

– Bracia, tuuu!

Pisk kobiet zagłuszył krzyk mężczyzn. Rezler ciągnął syna do wyjścia, torując sobie drogę pięścią, za nim kulił się spokorniały nagle Borek i abbe Lomazzo. Greta i Anna zniknęły w chłopskim mrowiu, które obojętnie przyglądało się szarpaninie.

Byłby ojciec dopadł przedsionka, gdy w ostatnim momencie żylasty szlachcic, odziany w futrzaną szubę, przyskoczył doń, chwycił go za rękaw i osadził w miejscu.

– Czarnocki jestem, do usług! Mnie żeś to, waszmość, ze starostwa wyrugował jak psa, tedy ci podziękę złożyć czas nadszedł! Wiary naszej i świątyń nie będziesz plugawił, choć się pono tym samym krzyżem znaczysz!

– Precz! – zachrypiał Rezler.

– Milcz, psi gnacie, bo ci uszy poobcinam, jeno z kościoła wyjdź, bym ołtarzy nie brukał!

I już wypchnięci przez tłum na zewnątrz wypadli. Rezler nie puszczał dłoni syna. Szarpani dziesiątkami rąk-szponów przetoczyli się przez furtę, gdzie Czarnocki do boku już sięgał, gdy wtem dłoń jakaś stalowa przydusiła mu nadgarstek, aż kości zatrzeszczały.

– Wolnego, panie bracie, bym ja ci uszu nie porachował! Przejście daj!

Dominik ujrzał Janka, który wyrósł jak spod ziemi, odrzucił Czarnockiego i ojczyma zastawił piersią.

– Z drogi, Karśnicki! – grzmiało kilkanaście głosów.

– Nie broń łotra, chyba żeś ojca przepomniał.

– Z drogi, na Boga! – napierali nań gwałtownie.

– I to ojciec. A krwi przelać nie dam, czy diabłem, czy Bogiem wymuszać ją będziecie! Ustąpcie!

Rezler już do bryki dopadł i konie podcięte przez Borka – Marcin wymknął się, nie wiadomo kiedy – runęły w tłum i pędziły traktem, aż bryzgi spod kół błociły konary drzew na poboczu.

Dominik obejrzał się i ujrzał głowę brata w rozedrganym tłumie. Za chwilę zniknęła, a oni lecieli dalej. Ojciec milczał, dziwnie skurczony, nie widząc, że synowi po policzkach płyną łzy, czyste, nie rozmazywane.

***

Noc była w pełni, gdy obudziło go delikatne szarpnięcie, jedno, potem drugie. W mroku zamajaczyła twarz Janka.

– Pamiętaj, Dominiku, że ksiądz prawdę rzekł! Tyś się tu urodził i prawym Polakiem będziesz, albo nie ma Boga na niebie! Ja tu wrócę… wrócę. Słyszysz? A kiedy wrócę, chcę byś mnie polskim dobrym słowem powitał. Albo zaprzyj się matuli i niech cię piekło! Co ci, Dominiku? Pamiętaj! – głos brata drżał w gorączce – pamiętaj! Nie Prusy to, jeno Wielkopolska, ziemia nasza… kolebka. Wrócę… żegnaj mi… – pochylił się i przycisnął brata z całej siły, potem wyrwał się z kurczowo obejmujących go rączek i wybiegł.