– Lepsza spalona pustynia, aniżeli ogród kwitnący, pełen płazów wijących się po ziemi i liżących łodygi słoneczników, które władzę zwierzchnią, z woli Bożej, nad wszelaką roślinnością sprawują. I ośmielę się zauważyć – Janek rozciągnął złośliwie wyrazy – że władzę, którą Bóg daje, Bóg też odbierać może, jeno trzeba mu w tym pomóc czasem, albowiem…

– Milcz waść, bo!…

– Bo co! Nie strasz, sługo, bo tylko takiego jak ty sam przestraszyć byłbyś zdolen! I zakonotuj sobie, że gdy Karśnickiego Bronikowski za rękę chwyta i dyskursa prowadzić zamiaruje, to się Karśnicki nerwowym czyni i nad rączętami nie panuje, przez co krzywdę łacno uczynić może!!

Odepchnął tamtego i otworzył gwałtownie drzwi, wpadając na Dominika. Z salonu dognało ich chrapliwe “do zobaczenia!” i jeszcze kilka bełkotliwych słów, utopionych w piskliwym śmiechu Niemki.

Wkrótce po wyjeździe landrata, oficera i Bronikowskiego, których ojciec żegnał w niskich ukłonach, choć nie w smak mu była obietnica zasiedlenia w pobliżu nowych kolonistów, rozpoczął się Wielki Tydzień.

Dominikiem mało kto się interesował. Greta, odkąd skończył dziesięć lat, poświęcała mu coraz mniej uwagi, co cieszyło chłopca, ojciec zaś nieustannie wściekły, najczęściej siedział u siebie i pisał listy do landrata lub do kreisrata Kuntzego, albo też naradzał się poufnie ze swą prawą ręką, pisarzem dworskim, Borkiem. Dominik, zziajany gonitwą po polach, gdzie obserwował owady, które budziły się do życia, wracał do domu umorusany i głodny, martwiąc się, że post zabrania kiełbasek, pieczeni i w ogóle wszelkiego obżarstwa. Podsłuchiwać narad starego z pisarzem nie opłacało się, pletli bowiem przeraźliwe nudziarstwa o amtach i dzierżawach, o zdejmowaniu wełny i podymnym oraz o propozycjach kupna nowej ziemi. Dominik wiedział, że ojciec jest najbogatszym właścicielem ziemskim w promieniu wielu mil od Szamotuł i dziwił się, na co mu jeszcze więcej ziemi, kiedy i z tym, co już posiada, kłopotów jest w bród.

Nie opłacało się więc sterczeć u drzwi i narażać na przychwycenie, jak wtedy, gdy nie zdążył się cofnąć przed Jankiem. Stał wówczas przerażony, ale brat popatrzył tylko błędnym, nic nie widzącym wzrokiem i niespodziewanie uśmiechnął się do niego aż Dominikowi fala radosnego gorąca przebiegła przez ciało, po czym szybko wyszedł z komnaty. Całą noc Dominik hołubił ten uśmiech, nie mogąc zasnąć. Zdrzemnął się dopiero nad ranem i obudzony przez Gretę na próżno szukał brata. Ten zniknął bez słowa, czego chyba nikt poza Dominikiem nie zauważył, tak zwyczajne to było i częste.

Któregoś dnia, pełnego przedświątecznej krzątaniny, Dominik, leżąc w korytarzu, próbował wyłuskać spod komody kulkę od kotary, tę samą, którą tak skutecznie przeraził Gretę, a która teraz wypadła mu z ręki, gdy nagle otwarły się drzwi od pokoju ojca i ukazały się w nich dwa opięte w zielone sukno pośladki, okryte z wierzchu brązowym, skórzanym kabatem. Pośladki, wspierające się na drobiących muskularnych nogach, wciągnęły do korytarza zgięty grzbiet i opuszczoną rękę z modnym czepkiem, podczas gdy drugie ramię obejmowało plik papierów i zakładek. To Borek wycofał się usłużnie, z rozbrajającym uśmiechem, rysującym się jak obca skaza na przystojnej gębie, której Dominik nie cierpiał, sam właściwie nie wiedział dlaczego, ale chyba przede wszystkim z powodu tego uśmiechu. Uśmiech Borka pojawiał się najniespodziewaniej i równie nagle znikał, ustępując złośliwemu grymasowi, który znakomicie harmonizował z zimnym okrucieństwem szarych, ocienionych gęstymi brwiami oczu.

Z otwartej komnaty dobiegł rozkazujący głos ojca:

– Panie Borek! W sobotę pojedzie pan z nami do kościoła. Czekam na pana o siódmej rano. Zobaczymy, co klecha zaśpiewa na pożegnanie!

Pisarz, któremu zagulgotało w gardle, ni to przymilnie, ni radośnie, nie rozprostowując karku wycofał się całkiem w głąb korytarza i ostrożnie zamknął drzwi. W chwili gdy zamek zaskoczył, Borek wyprostował się jak zgięta gałąź młodej leszczyny, niedbałym ruchem strącił pyłek z rękawa i skierował się powoli, godnie, w stronę wyjścia, obok skulonego za komodą Dominika.

“Klechą” nazywał stary księdza Zimorowicza. Do kościoła w ich wsi Buszewo zaglądał rzadko, jako że nienawidził duchownego – “jakobina w sutannie”, jak ciągle powtarzał. Dominik nieraz słyszał odgrażania ojca, że wyświęci “klechę” ze wsi i że dobra parafialne zagarnie. Nie wyświęcił, bo przeciw zwierzchności kościelnej i sam Scholz nie mógłby wystąpić, ale doczekał się upragnionej chwili, gdy Zimorowicza, zbyt już starego dla pełnienia obowiązków duchownych, biskupstwo przeniosło w stan spoczynku. Pożegnalna msza, na którą się wybierał, miała stać się celebracją tryumfu Rezlera. Scholz zaś obiecał mu, że nowy proboszcz będzie inny.

Przyszła Wielka Sobota. Dominik siedział w bryczce, odświętnie ubrany, na “swojej” ławeczce, naprzeciw Borka i ojca, którzy rozprawiali o pożyczkach, hipotekach i innych mało interesujących szczegółach rozliczeń finansowych. Wydawało się, że bankructwa bankierów – Teppera, Blanka, Schultza, Kabriego i Majznera, o czym Borek zawzięcie gardłował, to jedyny temat godny ojcowskiej uwagi. Lecz Dominik czuł przez skórę, że i ojciec i pisarz myślą o czym innym i że lawiną słów chcą zagłuszyć napięcie, wzrastające z każdą chwilą.

Dojeżdżali do cmentarza, przylepionego do świątyni płaszczyzną nagrobnej zieleni, u wejścia którego straż pełniły dwa potężne dęby, wiekowe już i wyższe od ceglastej wieży kościoła. Z głębi cmentarza dochodziły głosy chłopów, roztopione we mgle, która nie chciała ustąpić od wschodu słońca i błyszczała dziesiątkami ogników, sunących nad głowami, jakby były niesione wiatrem w poprzek białego mleka, żywe i mrugające. Starym zwyczajem wielkosobotnim chłopi palili ciernie, by opalone zatykać na polach dla urodzaju, poważni i skupieni, pewni, że od owego palenia zależeć będzie przyszłe powodzenie lub niedola.

Dominik aż wstał, by lepiej się przyjrzeć ognikowemu misterium, które w białej, zawiesistej scenerii nabierało klimatu urokliwej tajemnicy.

Bryczka stała już dłuższą chwilę, tak że dogonił ich stary powóz z Gretą, Anną i księdzem Lomazzo. Przez czas jakiś nikt się nie odezwał, wszyscy śledzili wzrokiem błądzące ognie. Dopiero gdy pisarz począł wrzeszczeć, że należałoby hołotę zegnać i ognie pogasić, bo kościół może spłonąć, ojciec ocknął się i nie zważając na Borkowe gadanie kazał Marcinowi jechać dalej.

Dominik domyślił się, że ojciec patrząc w rozgwieżdżoną mgłę wspomina matkę. On również na widok cmentarza chciał przywołać jej twarz, lecz ze zdziwieniem zauważył, że nie potrafi, mimo całego wysiłku, wydobyć z pamięci nic ponad mglisty zarys postaci, z rozmytą plamą twarzy, jakąś bezosobową i obcą. Tak niedawno jeszcze był pewien, że ta twarz będzie przychodziła codziennie, do końca jego życia i oto pamięć zdradziła go. Przywoływana na siłę żałość umknęła, gdy stanęli przed gotyckim portalem.

Weszli spóźnieni nieco przez postój u wrót cmentarza. Dominik, wleczony ręką ojca, zgubił się w tłumie wysokich postaci, stłoczonych gęsto w trzech nawach kościoła. Ławki, na których kiedyś siadywała matka, zajęte były i napełnione mrowiem szlachty przybyłej z całej okolicy, wystrojonej i napiętej oczekiwaniem.

Rezler stanął gwałtownie widząc tyle twarzy zupełnie obcych lub znanych przelotnie, tych wszystkich panków, którzy mając swoje parafie zjechali się z najdalszych krańców ziemi szamotulskiej, by zająć jego miejsce i manifestować swoją wrogość. Wiedział, co ich sprowadza, nie chcieli opuścić ostatniego kazania niezrównanego kaznodziei, za jakiego uchodził Zimorowicz. I czuł radość, właśnie dlatego, że będzie ono ostatnie. Wiedział, że po wsiach i dworach krąży plotka, iż dzięki niemu Zimorowicz został odwołany i chociaż nie była to prawda, radowało go, że mają go za tak silnego i że oto wściekają się bezradnie. Nie bacząc na błyski złych spojrzeń oparł się o filar, obojętny na pozór i spokojny, choć przez palce Dominika przenikały nerwowe skurcze ściskającej go dłoni.

Powoli morze głów odwróciło się od nich i wszystkie oczy spoczęły na ustach starca, który stał na ambonie o konstrukcji stylizowanej na Łódź Piotrową, i suchą, kościstą dłonią o przeźroczystej fakturze pergaminu, wertował foliał Biblii.

– “… A oto stało się wielkie trzęsienie ziemi, albowiem Anioł Pański zstąpił z nieba i przystąpiwszy, odwalił kamień… ”

Dominik począł wiercić się niecierpliwie, aż ojciec podsadził go nieco i postawił na bazie filara, tak że nagle stał się wyższy od ojca i nawet od cienkiego jak topola księdza Lomazzo.

– “… A z bojaźni przed nim przerazili się stróże i stali jakby umarli. Anioł zaś odpowiadając rzekł niewiastom: “Nie bójcie się, gdyż wiem, że szukacie Jezusa, który był ukrzyżowany. Nie ma go tu, albowiem powstał, jak powiedział”.

Dominik patrzył na Annę i spostrzegł, że odwróciła głowę. Podążył za jej wzrokiem i raptownie szarpnął się wyżej, omal nie spadł. Tam, po drugiej stronie, w cieniu konfesjonału przeciwległej nawy, stał Janek. Jakby czując, że patrzą na niego dwie pary oczu, brat odwrócił twarz i spojrzał na Dominika, dziwnie jakoś, bez uśmiechu.

– “… A prędko idąc, powiedzcie uczniom jego, że powstał i oto uprzedza was do Galilei, tam go ujrzycie. Oto wam zapowiedziałem!”

Ksiądz zamilkł i pochylił głowę. Powtórnie zapanowała cisza, ale tylko na krótko, bo wtem wrzawa przyciszona wyrwała Dominika z odrętwienia. Tłum falował, znowu wszystkie twarze zwrócone były przeciw nim, posępne i gniewne. Dominik szybko zsunął się na posadzkę, przerażony tym atakiem, bezpieczny między ojcem a kolumną i nie pojmujący jeszcze, czego chcą od nich ci ludzie.

Ksiądz podniósł obie ręce.

– Bracia i siostry, pozwólcie mi pożegnać się godnie. Nie kapłana czcicie, jeno Boga miłosiernego i jemu służyć będziecie, nie sutannie! Mnie czas odejść. Jakom rzekł, dzięki wam, tobie, ludu prosty i wam waszmościowie, dzięki wam… dzięki… – głos księdza drżał i łamał się po dziecinnemu.

Dominik schował oblicze w płaszcz ojca, nie dlatego że bał się wrogości tej masy, która otaczała ich ciasnym kręgiem, ale bał się własnych myśli. Dlaczego ojciec nienawidził kapłana, do którego matka czuła tyle sympatii i którego kochali wszyscy chłopi i szlachta? Cóż ojcu zawinił ten starzec, mówiący tak łagodnie i ujmująco? Buntownik! – szeptało mu coś z drugiej strony. Kto myśli jak buntownik, sam jest buntownikiem! – przypomniał sobie słowa ojca. Jakże bardzo chciał wierzyć, że ojciec ma rację, ale jeśli wszyscy buntownicy wyglądają tak jak ten… Dominik czuł, że te sprawy przerastają go, że nie potrafi wiele zrozumieć, a jednocześnie dziwił się, że tak szybko wycieka zeń zaufanie do postępowania rodzica i marzył, by obok stanął Janek i wyjaśnił mu…