– On czy ludzie jego?

– On sam. Wysoki, włos biały, lis na gębie…

– Olizar!

– Kto taki?

– Rzeźnik! Pomocnikiem u kiełbasiarza był wprzódy. Prawda li to? – czort znajet! Takem słyszał, iście rzeźnik, choć rzadko tu bawi, komory objeżdża, gdzie ptaszków tajemnych łowi, a i gdy na miejscu siedzi, sam nie bije, jeno nadzór nad biciem trzyma. Dobrześ mu dopiec musiał, kiej cię sam pogłaskał! A i miejsce wybrał, jakby ubić zamiarował. Znał cię?

– Znał. A miejsce sam wybrałem w słabiznę go na rynku koląc, jeno celniej, gdy mnie pludry brali.

– Tedyś ze szczętem durny! Gdy biorą, trza iść, łba hardo nie stawiać, by zaś kolby lub bagnetu nie kosztować!

– Iść chciałem, ale dziewczynę trzepnął.

– Dziewczynę?

– Cygankę. Na rynku tańczyła. Uderzył ją, psi syn, a ja… Chciałem…

– Coś chciał, twoja rzecz. Ale żeś taki durny, panoczku… Oj! Oj! O ojczyźnie wykrzykują, do kraju ratowania się drą, a przez Cyganichę loch wąchają. Dziewczyńska dupa zawżdy pierwsza na myśli, oj!

– Nie poradzę! Nie mnie tłumaczyć, żem ogłupiał. Jeno nie mogłem inaczej, serce mi ślepiami owinęła, Boże mój, sam nie pojmuję nic. Nic!

– Ano tak, było, minęło, nie pora teraz…

– Kiedy nie minęło. W nocy mi po snach łazi.

– Tedy przegnaj marę. Jedno ci tylko ostało – słabego udawaj, ledwo dychaj, kiedy straż zachodzi, może cię przepomną na czas jaki.

Tak też i czyniłem. Gdy straż szła, leżałem bez czucia niby. Chłop – Gil Józef mu było – wokoło chodził, jęczącego opierując. Kancelista śmiać się przestał, niedługo zaś zabrali dziwaka i już nie wrócił. Sami ostaliśmy. Kudłaty mało co gębę otwierał, mnie wolę na paplanie dając. Czegom mu nie nagadał! O śmierci matuli, o Dominiku, o ucieczce, o ochocie do legii włoskiej i Bóg wie, o czym jeszcze. Gdy o Dąbrowskim mowa była, ożywił się nieco, inne wszystko koło uszu puszczając, jakby wcale nie słuchał.

– Głupi, jak zając przez trzy granice do legijów się miga i we wnyki wpada. Rozumnego same Austriaki do Bonaparta zawiodą! – powiedział to cicho, ale z takim głębokim przekonaniem, że anim śmiał wątpić, jakby wtajemniczonego w niepojętą kabałę przed sobą mając.

– Co mówisz! Jakim sposobem?

– Mundur jeno biały przyodziać i w cesarski szereg stanąć, gdy zaś swojaki w bliskości zamigoczą, cichcem umknąć i skórę nową przyodziać! Nieraz chłopaki nasze, krakowskie, czmychali w świat, moderunek pludracki praskając. Łeb można stawić, kiej się fortel nie uda, ale i wolę własną kupić, jak los pobłogosławi.

– W Austriaki, a potem zdezerterować? Hańba!

– Hańba? Nie chłopskie to nazwanie, pańskie! Nie hańba panom lud prosty deptać, a hańba wroga sposobem omamić. Kiedy tak, rób, co ci twój pański honor nakazuje! Mnie się o radę nie dopraszaj!

***

Tygodnie mijały i miesiące, a niewola jak żółć rozlana gryzła, chęć do życia odbierając. Gil milczał i ja do milczenia przywykłem z wolna. Robić cokolwiek – cel był to poczynań wszystkich. Każdy gest, ruch, czynność wszelaką, monotonię pobytu rozproszyć mogącą, celebrowałem z namaszczeniem i powoli dla przyśpieszenia biegu kolejnych dni, tygodni, miesięcy. Jedzenie, wstawanie, spacer po celi, łamigłówka myśli, wspomnienia, dłubanie w nosie i ziewanie nawet, były to epopeje rozciągane wzdłuż i wszerz, z dzikim uporem, w rozpaczliwym zapamiętaniu. Gil inaczej. Miast moje sposoby w czyn zamieniać, spał dwukrotnie dłużej, aż dziwnym było, że mu się ten sen nie przeje. Ale też jego nie męczyły po nocach widma owe z rodzinnego domu, z Bydgoszczy czy z krakowskiego rynku.

Czas płynął bez rachuby i rozeznania, bo w pryzonie ni zima, ni lato różnicy większej nie czynią. Wilgoć i chłód skręcały kości i stawy, lecz i do tego przywykłem, komedię z udawaniem pół-trupa dawno rzuciłem. Nawet dyskurs z Olizarem mniej mi się strasznym wydawał od tego sterczenia bez nadziei. Ale nikt nie przychodził, czasem tylko strażnik klapę w drzwiach uchylił i zajrzał, a dwa razy dziennie zupa śmierdząca wjeżdżała. Włos gęsty puścił mi się na głowie, do chłopa podobnym czyniąc.

Miesiące mijały i mijały.

Ranka pewnego, gdy strażnik łachy nowe przyniósł, stare ze sobą biorąc, chwyciłem go za rękaw prosząc, by mnie do Olizara prowadził. Nie myślałem, co czynię, za nic mi było, co stać się może, byle wyjść, choćby na moment. Strażnik rękę moją odepchnął szorstko i zniknął, drzwi zamykając z łoskotem, a mnie płacz straszliwy na wyro zwalił. Jezuuu! Ubić się chyba przyjdzie! Chłop po włosach jak dzieciaka mnie głaskał, a ja dzieckiem się prawdziwie czując, łzy roniłem rzęsiste. Gdy ustały, leżałem długo, twarzą w słomie, marząc o śmierci. Nagle nad głową ryknęło:

– Aufstehen sie!

Wstałem, oczom własnym nie dając wiary. Strażnik stojący w drzwiach wydał mi się dobrodziejem umiłowanym. Rad szedłem za nim i dopiero na galerii, którą już uprzednio kroczyłem, opadła ze mnie fala uniesienia, a rozsądek przemówił, potem wahanie, w końcu strach zimny…

Pchnięto mnie do owej komnaty z konterfektami. Za biurkiem siedział ktoś, kogo już znałem, nie Olizar przecie. Oczy-szpiegi zza okularów okrągłych spozierały, jak wtedy na rynku. Tegoż samego milczącego człeka przed sobą miałem, jeno nie w surdut, tylko w mundur zielony z żółtymi wypustkami odzianego.

– Panie! – wyrwałem się, przerywając milczenie. – Jak długo trzymać mnie zamierzacie bez sądu, bez wyroku?

Powtórzyłem po niemiecku to samo. Zmiarkował widać, bo mu się w oczach coś ruszyło.

– Panie!

– Nic wam powiedzieć nie mogę, dopóki nie wróci inspektor cesarski, pan von Olizar – mówił cicho, ledwie słyszalnie, akcentem różnym od tego, jaki u innych Austriaków słyszałem.

– A wy, panie?

– Ja niewiele mogę, w jego ręku sprawa.

– Przecież urzędujecie!

Uśmiechnął się, ręce rozkładając i czekać kazał cierpliwie. Czekać cierpliwie! Gdyby dzień chociaż w lochu spędził, nie o cierpliwości by prawił.

– Przywieść was kazałem, z nadzieją, że się wreszcie przyznacie, sobie i nam fatygi szczędząc.

– Do czego mam się przyznać?

– Tego ja nie wiem.

– Tego nikt nie wie, niewinnym jest.

– Wiedzieć winniście, jako wobec władzy więziennej niewinność najcięższym jest wykroczeniem. Tedy zreflektujcie się póki czas. Zali zabawa z pistoletami na komorze granicznej, takoż w oczach waszych winą nie jest?

– Tedy sądźcie mnie za to, niech wiem chociaż, ile czasu gnił jeszcze będę!

– Imaginujecie sobie, że za to i do końca żywota posiedzieć można?

– Boże mój!

– Wina wasza ciężka, a i w pełni nie znana. Prawdy nie mówicie, a szkoda. Verba veritatis kary pomniejszeniem często bywa nagradzona. Zważcie!

– Mówiłem już. Rezler jestem… pod Poznaniem, blisko Szamotuł, wieś Buszewo, ojczym mój tam siedzi. Sprawdzić mieliście.

– Sprawdzimy.

– Kiedy?!

– Przyjdzie czas.

– Panie, na Boga Wszechmogącego, kiedy?! Sprawdźcie rychło, zapłacę! Na cóż wam dzierżyć mnie tu do śmierci?

– Czym pan zapłaci! Kilkadziesiąt florenów mieliście w kapocie. Za tyle i strażnika nie kupicie.

– A was za ile kupić można?! – krzyknąłem i natychmiast pożałowałem wybuchu przerażony, że mnie do lochu odprowadzić każe. Gdym usłyszał odpowiedź, krew mi cała z twarzy odpłynęła.

– Za dziesięć tysięcy talarów! Napiszcie do ojczyma, niech wam sumkę przyśle. Wolno was puszczę!

– Całkiem wolno?

– Niezupełnie. Do wojska pójdziecie, by Olizar protestacji wnosić nie śmiał. Swoje ma on z wami porachunki, więc ostrożnym być muszę. Dać wam papier?

Myśli kłębiły się jak huragan. Do wojska i zdezerterować, gdy się pora nadarzy, jak Gil prawił. Ale ojczyma prosić znienawidzonego, co matkę zadręczał… Tedy nie pisz i w lochu zgnij, honorem onym i hańbą, które ci chłop wypomniał, zastawiając się… Boże, zmiłuj się! Co czynić? Słońce strzeliło mi w ślepia, wyłażąc zza chmur i przez okno wdzierając się do komnaty. Żyć po drugiej stronie, nie w cieniu, w słońcu. Boże, Boże…

Słabo się nagle poczułem, widać loch organizm mi dobrze podjadł, bo się Austriak ruszył:

– Hej! Co wam?

– Nic. Papier i inkaust dajcie.

***

Trzy miesiące minęły. Szczurza nasza dola nic się nie zmieniła. Nasza powiadam, bo – choć rzadko do siebie przemawiając – zbrataliśmy się z Gilem na dobre. Mnie się zdawało, że od wieków go znam. Co on myślał, nie wiem, pewnikiem podobnie. O pisaniu swym starałem się nie myśleć. Pierwszy raz w życiu żebrałem, choć gdyby mi to kto przepowiedział, nie dałbym wiary. Ojczym warknie jeno i podrze, albo i nacieszy się, i nadworuje z Borkiem do syta. Wstydziłem się chwili słabości, ale cofnąć czasu nie było w mojej mocy, choć, klnę się, cofnąłbym, gdybym mógł. Loch mnie półmartwym uczynił i obojętne mi już było, czy zdechnę tu, czy gdzie indziej. Byle rychło.

Kiedy więc po raz wtóry przed urzędnikiem w okulary zdobnym stanąłem i gdy mi papier pokazał z przeznaczeniem do jednego z pułków austriackiej infanterii, który na Węgrzech stał, myślałem, że śnię.

– Talary wam wypłacono? – spytałem głucho.

– Bez nich nie wyjąłbym was ze studni… żegnam. Nie wracajcie tu, bo wam Olizar nie daruje. No! Niech się pan pośpieszy! Żołnierze czekają, odwiozą pana.

– Ilem czasu siedział?

– Styczeń jest, roku 1800. Sami liczcie!

– Styczeń… roku…

Trzy lata z okładem. A ja trzy wieki naliczyłem. Skłonić się chciałem i wyjść, gdy naraz pamięć drgnęła.

– Prośbę mam.

– Jaką?

– Pozwólcie mi do celi wrócić, druha pożegnać.

– Druha?! Kpicie chyba? Olizar na złość wam do chłopa was wsadził, a wy… wy zbrataliście się z chłopem. Szlachcic przecież jesteście! Cóż, idźcie.

Chwilę potem stanąłem w drzwiach celi. Mówić nie musiałem, z oczu mi wszystko wypatrzył.

– Żegnaj, złego słowa nie pamiętaj.

– Co wy, panie…

Na pięcie się obróciłem, by odejść, gdy mnie coś jeszcze kolnęło.