– Zimno trochę, prawda? – zagadnąłem kudłacza.

– Tu zawsze zimno. Przywykniesz.

– Cichaj, chamie, o pozwolenie mielenia ozorem zapytałeś panicza? – przerwał kancelista, pokazując zęby w krzywym uśmiechu.

Nie zdzierżyłem.

– Zamilcz pan! Chamem nigdy bym człowieka nie przezwał!

– Nie obrażę się. Pan Bóg Chama stworzył jak i wszystkich. A ty nie zapieraj się, nie ty to krew twoja za ciebie przemówi – odezwał się spokojnie chłop.

– Nie może być! Czego znowu od krwi mojej chcesz?! Krew tę za ojczyznę lałem! Z Madalińskim, z Dąbrowskim pod Bydgoszczą.

– Dużoś przelał? – oczy mu się zaśmiały drwiąco.

Rumieniec mnie obleciał, bom nieco przeholował.

– Nie moja to wina, żem się od rany uchował! Pan Bóg kule nosi… Alem karku nie szczędził!

– Znaczy, czasem panowie i swego karku nie szczędzą?

– Rzekłem już, nie biłem!

– Ty może nie, za młodyś. Ale biją inni, wszyscy prawie! I za wszystko. Za pańszczyznę, żeś w chorobę nie wylazł na pole, za drewno z boru wzięte, by dzieciary z zimna nie skisły, za humor własny, zły po pijaństwie, a często i z umiłowania krwi. Nahaj i dyby!

– To się zmieni. Chłop wolę otrzyma i ziemię. Ale w wolnym kraju. Rzecz pierwsza za miecz społem chwycić, zaborcę, co nam na piersi siedzi, porazić i przegnać!

– Społem, prawisz? – w głosie mu coś zaskrzypiało, nastroszył się, jak wtedy, gdy tamtego z ziemi szarpnął. – Ot, edukują was, pięcioma językami pewnikiem brechasz, tuzin tańców znasz, ale rozumu zawżdy, co za uchem brudu! Na chłopa liczysz, że ci pomoże? Że Austriaka i Prusaka z ziemi tej razem z tobą gnać będzie, znaczy tego, co go broni, bo on cesarz, co we Wiedniu siedzi, chłopa zakazał bić i rugować. A patenta józefińskie? Trzy dni w tygodniu pańszczyzna ma być, nie więcej, tego Austriak pilnie dogląda, choć prawda, że nie upilnuje wszyćkich, bo gdzie tylko pan może, ustawy gwałci, chłopa katuje i do roboty jako dawniej przymusza!!

– Że resztę tygodnia lud dla Austriaka robi, drogi budując lubo też wały sypiąc forteczne, tego nie wiesz? Nie dla chłopa, a dla siebie pańszczyznę skrócili, by ludzi do swoich robót gnać! – warknąłem zniecierpliwiony.

– Wiem. Ale drogi i wały nie wszędy i raz się je jeno buduje. A folwarki jako krople deszczu… Austriak starych i bolejących do łopaty nie gna i dzień święty, gdy wypadnie, uszanuje!

– Tedy się w cesarskich zamienicie bez żalu? A miłość ojczyzny, gdzież jest?

– Na gębie u panów, gdy im ochota szabelką pomachać przychodzi.

– Bluźnisz, na Boga!

– Dla was i prawda bluźnierstwo. Jeno prawda jest, że Austriak nie morzy ludu tak, jak pany. Prusak takoż, pewnikiem.

– Bluźnisz! Ojczyzna przecież… Kościuszki kosynierzy!

– Ci co z Kościuszkiem poszli, kosyniery jako prawisz, gdy do chałup wrócili, tych panowie szlachta – Polacy, słysz! – po sto batów w podzięce za miłość ojczyzny im wlepiwszy, w niewolę okrutną wzięli, a niektórych Austriakom w rekruty oddali!

– Nieee!

Rzec już co nie miałem, szał mnie jakiś chwytać począł, myśli mącąc.

– Prusak i Austriak żołnierza swego katują pałkami, za to w naszym wojsku… – wypaliłem w gorączce, ogłupiały z niemocy.

– Jednakoż! I w naszym, znaczy pańskim, choć w regulaminie kary takowej nie ma, leją, jeno solidniej, bo po polsku, bo swojego, własnego, niewolnego od wieków psa przez kije prowadzą.

– Łżesz!

– Sam Naczelnik kija nie żałował!…

– Co mówisz?! Toż…

– … Kijaszkami ciało z żeber obierając. Jeśli nie on sam, to oficyjerowie jego…

– Nieee!!! – chciałem uszy zatkać.

– W Warszawie, na Pradze, gdy dwóch ludzi w czas ataku z linii zeszło, bo źle komenda przez jaśnie wielmożnego oficyjera rzuconą była…

– Na rany!…

– … pan Naczelnikowy porucznik dwa razy po dwa szeregi ustawił i kijaszki zagrały taki taniec, że się czerwieńsze stały niźli mundurowy karmazyn, a w końcu i sczerniały od juchy.

– Na rany Chrystusa, przestań!!!

– Gdy zaś książę pan Poniatowski na linię, pijany, spóźnił się, złe mu jeno spojrzenie Naczelnik rzucił.

– Jezusie, co prawisz?!

– Tak to naczelniki i szlachta na chłopskim karku wojowali, żeby oną Polskę naszą wyzwolić…

– Boże miłosierny! Czyś oszalał?!

– … Wyzwolić tak, co by już pełna w niej wola była chłopa żywcem ze skóry drzeć, w smole gotować…

– Milcz!!

– … i w potrzebie mamić, że jak pierś nadstawi, to się potem pomyśli łaskawie, by mu los zelżał!

– Milcz, chamie!!! – ryk taki z gardła dobyłem, że aż echo w korytarzach pogoniło, kroki zatupotały i wrzask straży się rozległ: “Ruhe!”, głuszony śmiechem pełnym, szerokogębnym, radującego się kancelisty.

Chłop patrzył na mnie, rozumnie i życzliwie, milcząc.

***

Milczeliśmy, bo i nie było co mówić. Mnie wstyd palił i poczucie klęski, chłop zaś, jakby sam był, nie zwracał uwagi ni na moją osobę, ni na kancelistę, któremu chyba loch i wilgoć rozum odebrały, bo tylko chichotał, w kącie się skrywszy i miny robił takie, jak gdyby tajemnicę wielką posiadał.

Wiele zmiarkowałem, w nocy szczególnie z myślami się pojedynkując, z tego, co mi chłopski mędrek eks-kapral, w oczy owego wieczoru wypluł. Powiedzieć mu to chciałem, zagadać, dobrym słowem krzywdę umniejszyć, ale on jakby czuł, że go wzrokiem ścigam, gały w bok wykręcał, obojętny i senny stale. Może bym i w końcu gębę otworzył, gdy ranka pewnego, ledwie zdążyłem wylizać miskę z brunatnej polewki, drzwi otwarły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Strażnik wskazywał na mnie, bez słowa dając znać, bym podążał za nim. Gdy wyszedłem, drugi stanął za mną i tak, w asyście więziennej, ruszyłem w niewiadome.

Długim korytarzem, schodami i znowu korytarzem dotarliśmy na galerię krytą, po przebyciu której, w trzecim korytarzu, jaśniejszym nieco, strażnik otworzył drzwi blachą obite i zostałem wepchnięty do wnętrza. światło słoneczne, bijące przez półkoliste okno, poraziło mnie jak kreta, tak świat mrocznej zgnilizny za swój już uznałem.

Na ścianie, nad rzeźbionym biurkiem, zarzuconym papierzyskami, widniał orzeł czarny, górujący nad grupą konterfektów uformowanych w zgrabne koło. Zbliżyłem się do okna, oczy mrużąc i ręką osłaniając, gdy zza pleców głos dziwacznie cienki, piskliwy, rzekłbym kobiecy, a przecież znany mi doskonale, zatrzymał mnie w miejscu.

– Zdrowyś już… dziecino? Patrzaj, a ja krajcara bym za ciebie nie dał. Wyżyłeś jak i ja, tedy pogawędzić czas!

On to był. Ileż razy jeszcze spotykać go będę? Warga stłuczona, na pół rozdarta, strup siny w kąciku ust, a spojrzenie to samo, okrutne i zimne jak u jaszczurki. I głos ten sam, a przecież inny, piskliwy jak u dziecka czy niewiasty. Milczałem.

– Paszporcik takiś zgrabny dzierżył – wyciągnął papier z szuflady, nie przerywając – że oczu oderwać nie mogłem! Kto ci go sprawił, dziecino?

To “dziecino” rozciągał i modulował grymaśnie, mszcząc się za kąpiel przy komorze.

– Znalazłem.

– Gdzie?

– Na ulicy, w Warszawie – głupie to było, ale nic bardziej rezolutnego do głowy mi nie szło.

– Na jakiej ulicy?

– Jezuickiej.

– I Karśnicki w nim stało?

– Właśnie. Dziwna familia… Mnie zaś Rezler. Hans Rezler.

– Dworujesz, czy o drogę pytasz? Kto jesteś, gadaj!

– Rzekłem już. Rezler, Hans Rezler, spod Poznania! Łatwo sprawdzić, wieś Buszewo, blisko Szamotuł.

– Sprawdzimy! Po coś granicę przekraczał?

– Do Krakowa, za interesami.

– To już wprzódy śpiewałeś. Teraz zaś prawdą nie żongluj, byś się później sam za głupotę swoją przeklinać nie musiał. Tedy jak było?

– Jak mówiłem. Handlową fortunę w Krakowie chciałem znaleźć.

– Z fałszywym paszportem? Dziwne to interesy musiały być, dziwne. Jakie?

– Nie pomnę. Łeb mi obiliście, klepki nie te same…

Rozparł się wygodnie i zmrużył ślepia.

– Żartowniś, krotochwile ci miłe. Taaak! Nie znasz Olizara? Poznasz, dziecino!

Sięgnął wolno po srebrny dzwoneczek i brzdęknął.

– Herr Inspektor! – moja eskorta stała w drzwiach wyprężona.

Drgnięciem głowy wskazał na mnie i zaraz stanęli mi po bokach.

– No jak, panie Karśnicki vel Rezler? Chcesz, by ci moi ludzie dowiedli, że się mylił ów mąż starożytny, co milczenie ze złotem równał?

– Który mąż? – próbowałem z głupia frant, alem się przeliczył.

Ciosy spadały raz za razem. Głowę chroniłem, bom się bał, że mi ją znowu wstrząsną, ale czułem, że długo nie wytrzymam. Koncept mi przyszedł, by zemdlonego udawać. Paść chciałem, ale mnie podtrzymywali, wreszcie ześliznąłem się na podłogę. Teraz jeno parę razów zdzierżyć nieruchomo… zdzierżyłem. Trzy czy cztery kopnięcia i spokój. Leżałem z zamkniętymi oczami, czekając aż mi wodę chlusną, gdy nagle młody pisnął cienko:

– Heraus!

Wyszli i został sam ze mną. Gdy śmiać się począł diabelskim chichotem, ciarki mi przebiegły po krzyżu, tak straszny był ten ni to śmiech, ni skowyt. Chciałem się zerwać, lecz cisnęło mnie do ziemi przerażenie potworne. Czułem jeszcze, jak mi nogi rozsuwa butem i gdy otwierając oczy pojąłem, zapiekł mnie taki ból w kroku, że straciłem przytomność.

***

Krótko w niemocy leżałem, bom się tego samego dnia obudził, ucisk zimny na czole czując. Kudłaty nad legowiskiem stał i mokrą szmatą twarz mi przemywał. Spozierał uważnie, a na obliczu wypisaną miał troskę, zarostem nie przykrytą, jakby nic między nami nie zaszło. Widząc mnie przytomnym, uśmiechnął się i zębiska białe wyszczerzył.

– Twardyś! Niełatwo cię ukrzywdzić. Zdrowo cię pomacali, a dychasz.

Uniosłem głowę. Skórę na styku uda i pachwiny but okuty zdarł ze szczętem, aż sukno czerwienią przemokło i do ciała się lepiło, ale źle kanalia wymierzył i dziewek mi na całe życie nie odebrał, jako ja mu uczyniłem.

– Kto cię tak…?

– Nie wiem. Inspektor ichni, po naszemu prawiący, pewnikiem swój, jeno Austriakowi cyrograf podpisał.