– Kiedy Henryk Walezy wracając z Polski do Francji zatrzymał się w Wenecji, wymyślono dlań taniec polonezem nazwany, by całe idące parami towarzystwo mógł poznać. Taniec ten przeniesiono wkrótce do naszego kraju, sire.

– Taniec włoski sprowadzony do Polski przez francuskiego króla winien do Francji powrócić – zadecydował na to cesarz i poszukał wzrokiem marszałka dworu. – Duroc! Odtąd w Paryżu wszystkie bale polonezem zaczynać się będą!

Zauważył mnie, bo za marszałkiem stałem. Uśmiech mu z twarzy sczezł i w kilka chwil później Falkowski zaprosił mnie do tronu, który dla Napoleona pod ścianą ustawiono. Gdym się zbliżył, cesarz odstawił kielich z chłodnikiem na tacę, którą sam gospodarz, książę minister trzymał, a do mnie odezwał się gniewnie:

– Czemuś na służbę nie wrócił?! Dezercja w każdej armii głowę kosztuje!

Nic nie odrzekłem.

– Gadaj! – ponaglił mnie – bo od razu pod sąd pójdziesz!

– Nie pójdę, sire! – odszczeknąłem się hardo.

Falkowski mało nie zemdlał z wrażenia, a Talleyrand byłby tacę na dywan upuścił, gdyby mu jej lokaj obok sterczący nie przytrzymał.

– Coś rzekł?!

– Że wasza cesarska mość zezwoliła mi raz być nieposłusznym bez kary. Oto byłem.

Zdawało mi się, że się uśmiechnął, ale jeno oczami, bo twarz nieporuszona została.

– Więcej nie będziesz, zwalniam cię ze służby przy mnie, kiedy ci tak ona nie smakuje! Zejdź mi z oczu!

Lepiej się stało, niźlim chciał, bo nie musiałem sam o uwolnienie prosić i tłumaczyć dlaczego. W trzy dni potem, kiedy Francuzi ruszyli na Lidzbark, pchając przed sobą cofającą się armię Bennigsena, byłem już w szeregach. Pięciuset konnych pospolitaków, którymi komenderowałem, przyłączono do brygady Lasalle’a. Teraz miałem już naprawdę to, o czym marzyłem.

Karol Lasalle, cudowne dziecko francuskiej konnicy, przyjaciel Murata, a zarazem konkurent tegoż do sławy najwspanialszego kawalerzysty. Gdy w kilkuset huzarów bez dział i piechoty, zdobył – rzecz niebywała – olbrzymią i świetnie zaopatrzoną twierdzę Szczecin, osłupiał sam cesarz, który już niejeden cud wojenny oglądał i sam sprawił. Wielka Armia, przejęta podziwem na wieść o tak nieprawdopodobnym wyczynie, nazwała jego brygadę “piekielną”. I oto ja, Jan Karśnicki, miałem honor służyć w tej “brigade infernale”.

Włączono nas do niej, by zapchać ubytki spod Gołymina. Tam, w ogniu Rosjan, piekielna brygada, po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze, zawahała się na moment. Ta krótka chwila wystarczyła, by Rosjanie rozbili brygadę Marulaza. Lasalle wściekł się. Bez słowa, z zimną krwią, poprowadził brygadę w krzyżowy ogień dział nieprzyjaciela, kazał stanąć w miejscu, jak na paradzie i trzymał ich tak przez kilka kwadransów. W ten sposób, z premedytacją, zdziesiątkował swoich ludzi, siebie też nie oszczędzając, bo stał na czele i kilka koni pod nim ubito. Ta kara straszliwa w jego zawstydzonej brygadzie i w całej Wielkiej Armii zyskała mu uznanie i szacunek. Piekielna brygada nie miała prawa do chwil słabości.

Czułem, że odżywam, że rodzę się na nowo pod skrzydłem Lasalle’a. A że jeszcze polubił mnie i do namiotu często zapraszał na kości i karty winem podlewane – Bóg mi niebo do nóg chylił i nawet Kami rzadziej się jawiła po nocach. Biliśmy Rosjan i piliśmy, zgrywaliśmy się z żołdu i ćwiczyli na pałasze. On mi rękę układał do kilku wybornych cięć z siodła, ja zaś nożem uczyłem go miotać, odkąd on i jego oficerkowie zobaczyli, jak to czynię, i powariowali z zachwytu.

Nocą, gdy się upił, o dziewkach lubił gadać, a ja udawałem, że słucham, choć mi się zęby zwierały jak żelazo, na myśl o Cygance zdrajczyni. Przechwalał się jak każdy, ale też przyznawał szczerze, z nutką żalu, że gdzie mu tam do Murata. Ten pono nawet w pole woził nałożnice swoje, poprzebierane za kadetów – bez tego wojaczka mu nie szła i wigoru brakowało. Śmiałem się z tego. Gdybym to wiedział wtedy, że z siebie samego dworuję, w łeb bym sobie chyba wypalił.

Bałem się okrutnie o Dominika, który z Soultem szedł. Nieopierzony szczeniak, łatwo mu się co złego przytrafić może. Ostatnim raz widział brata na tydzień przed zdobyciem Olsztyna, jeszcze w styczniu. Było to w owym przeklętym dniu na biwaku, niecałe pół miesiąca przed rozstrzygającą bitwą z Rosjanami. Mróz tęgi trzymał nas w kleszczach, wiatr odmrażał uszy, oddech parą się kłębił. Brrr! Rosyjskim zwyczajem tłukliśmy ramionami o plecy, wędrując w pobliżu namiotów i ognisk. Nagle ktoś krzyknął:

– Patrzcie! Dzierlatka do Murata jedzie!

– Oficerek z niej, że palce lizać. Chciałbym być tym krawcem, co ów mundurek na nią kroił!

– Ha, ha, ha, ha, ha, ha…!

Ledwiem słyszał, kołnierz futrzany na uszy postawiłem, nogami przytupywałem o lód, brrr!

– Patrz Jean! – Lasalle wyjął spomiędzy zębów wielką porcelanową fajkę, nabijaną cennymi kamieniami. – Patrz! Dziewka Murata do namiotu Joachima na noc podąża. Kupił ją pono od pułkownika Jomarda, a ja myślę, że raczej odziedziczył, bo Jomard na krach się przez Wisłę przeprawiając utonął, biedaczysko. Z Vorstadt jedzie, pewnikiem na pożegnanie, bo jej już dalej Joachim ciągać nie będzie mógł. Za gorąco się robi i bitwa ani chybi lada dzień, tedy ją pewnie ku Warszawie odeśle… Hmm! Chciałbym to ja żegnać ją tej nocy! Piękna, że ciary po krzyżu wędrują. Ten ma szczęście! Gębusia bielsza od śniegu. Joachim mówi, że co rano okłada ją szmatką, w jakiejś miksturze cygańskiej czy diabelskiej maczaną. No, patrz, do diabła!

Szarpnął moje ramię. Ruszyłem się z niechęcią, bo mnie odwracał w stronę kurzawy śnieżnej i patrzyłem, jak mi kazał.

Nie wiem, jakim wzrokiem patrzyłem, ale to wiem, że gdy Lasalle w gębę mi spojrzał, fajka mu z zębów wypadła, a wąsy, które zazdrość innych wzbudzały, zdusiły uśmiech.

Mądry był Lasalle. Stał tak chwilę i widać coś takiego w twarzy mojej ujrzał, że się do tyłu cofnął, jakby się uderzenia spodziewał, pięść do góry podniósł i tym jednym gestem nakazał milczenie roześmianym sztabowcom, a gdy to ujrzeli, skulili się, jakby śmierć przed nimi stanęła. On sam cofał się tyłem, krok po kroku, aż znikł mi z oczu.

Powóz, z którego wysiadała, musiał długo już stać przed naszym namiotem. Patrzyłem jak nieprzytomny, ogniki dalekie biwaków zlały się w jedno z płatkami śniegu i zaczęły biec ku mnie, wzrok mi mącąc. Gdy stanęła obok, nie widziałem już nic, tylko parę jej czarnych oczu w moje oczy patrzących i policzki dwa blade, po których krople łez ciekły i zamarzały srebrzyście.

***

Gdy kurier od Lasalle’a przywiózł wiadomość, że Murat i Soult zdobyli Olsztyn, przytomniałem już z wolna. Wkrótce potem Murat i korpus, w którym adiutantował Dominik, wdarli się do Pruskiej Iławy i w ciężkiej walce wyparli z miasta Rosjan. Murat, Murat, Murat! Wszędzie on, na ustach wszystkich, na czele awangardy, podziwiany i kochany przez całą armię. Nienawidzony przeze mnie. Nie myślałem przedtem, że nienawidzić można silniej niż miłować.

Gdy minęła ta przeklęta noc i spadł na białą ziemię ranek, jej już nie było. Przyszła i znowu zniknęła jak zjawa. Jeden Bóg wie, jak wówczas cierpiałem. Chciałem biec koniem do korpusu Murata, wyzwać cesarskiego szwagra na ubitą ziemię i utłuc jak gada! Z trudem utrzymałem to szaleństwo w klatce mózgu i nie zrobiłem głupstwa. Śnieg, zimny i kojący, uspokajał. Poczekam, choćby nie wiem jak długo…

Minął tydzień i jeszcze dni kilka.

Tymczasem nadciągnęły do Iławy korpusy Augereau i Davouta, wreszcie sam cesarz. Bennigsen krok tylko wstecz uczynił i w zapadającym zmierzchu widać było, jak Rosjanie zapalają ogniska biwakowe, pozornie dalekie, ledwie dostrzegalne w zadymce śnieżnej.

Nasza brygada, powiększona do siły dywizji, ubezpieczała lewe skrzydło Wielkiej Armii. Mróz był wielki, konie pod derkami drżały z zimna, my zaś staliśmy przed namiotami, wpatrując się w ogniki rosyjskie i marząc, że Bennigsen już się więcej nie będzie wymykał jak upiór i że bitwę przyjmie.