Z góry, od krzyżowego sklepienia, wielki, papierowy smok, klejony z kolorowych ścinków, spuszczał się po sznurze, falując skrzydłami.

– … Oto szatan, co do buntu chłopów przeciw panom kieruje, oto symbol buntu przeciw władzy, którą Bóg w wybrane ręce kładzie, oto pycha buntownicza, niegodziwa a sprośna! – Hondius przemawiał głosem mocnym, tak teraz inny, niepodobny do flegmatyka, natchniony, wieszczący.

Wtem zza filara wyskoczył rycerz w hełmie, z kitą długą na plecy spadającą i w pancerzu z łuski blaskomiotnej, włócznią się zamachnął i rozpruł gadowi brzuch, aż się trociny posypały na głowy nic nie rozumiejącego gminu, zalęknionego, trwającego w pokorze na kolanach.

– … Tak jak święty Jerzy smoka pokonał, tak prawo nad królestwem ciemności zapanuje, porządek nad buntem, dobra wola nad złą, a ręka w zwierzchność godząca uschnie i odleci!

Dominik chociaż blisko stał i widział, że potwór nie jest żywy, lecz zmajstrowany wymyślnie, drżał cały i dziwił się, że ten i ów ze szlachty uśmiech pod wąsem kryje, a niektórzy w głos ryczą z wesołości, wzbudzając tym gniewne spojrzenia Rezlera. Ojciec jednak nie dojrzał tego, co Dominik spostrzegł w ułamku chwili: wyraz niesmaku w skrzywionych ustach biskupa. Raczyński nie czekając końca mszy wstał i skierował się ku zakrystii.

Wracali do domu bryką, którą po raz pierwszy powoził nie Marcin, lecz sprowadzony lokaj w liberii. Scholz z Rezlerem omawiali wyposażenie nowych kolonistów, zostawiając Dominika własnym, ciężkim myślom. Gdy już byli niedaleko dworu, z tyłu rozległ się tętent konia, coraz bliższy i donośniejszy. Dominik wychylił się i ujrzał Borka, który galopował za nimi we fraku i z dziwnym przybraniem głowy.

Pisarz minął pojazd nie zatrzymując się, w przelocie tylko zerwał błyskotkę z głowy i kłaniając się nisko, zarechotał. Landrat i ojciec wtórowali mu pełną piersią, krztusząc się od śmiechu i dowcipkując. Nawet lokaj na koźle nie żałował gardła. W ręku Borka mieniła się błyszcząca krągłość – hełm świętego Jerzego, z kitą długą, podobną do końskiego ogona.

***

Następnego dnia ksiądz Lomazzo oznajmił, że wraca do Francji. Inne tam wiatry zawiały, kościołowi bardziej przychylne, a i tęsknota za ojczystą ziemią musiała swoje uczynić. Abbe spakował swój skromny kuferek i udał się do Rezlera po ostatnią zapłatę. Chłodno był żegnany, lecz brykę na drogę do Poznania wyprosił, skąd pocztą już na zachód zamierzał się udać.

Dominik, który nigdy sympatią szczególną nauczyciela nie darzył, poczuł teraz, że mu go będzie brakować. Nie tak mocno, jak Janka – lecz jednak. Lomazzo, milczek ludzi unikający, który jedynie w czasie lekcji z chłopcem rozgadywał się nieco, był jedną z tych nielicznych osób, do których Dominik czuł irracjonalne instynktowne raczej zaufanie. Stał długo na gościńcu i patrzył na oddalający się powóz, z którego ksiądz wychylił rękę, machając na pożegnanie lub może błogosławiąc.

W kilka miesięcy później ojciec wezwał Dominika do siebie i oznajmił synowi, że posyła go do szkoły, do Rydzyny, gdzie będzie pobierał nauki w konwikcie pijarskim. Stary Rezler, w obawie przed protestem dziecięcym, płaczem może i prośbami, zaczął od razu uspakajać syna i opisywać mu konwikt dostatni, w którym zamieszka, a w którym przełożonym jest znany panu Bronikowskiemu eks-major Deybel. Ten się Dominikiem zaopiekuje należycie.

Chłopak słuchał i nie mówił nic. Głos ojca dochodził doń jak przez mgłę, obcy i dziwnie daleki.

Dopiero na miejscu, w Rydzynie, gdy Rezler nie wysiadając z bryki syna w czoło cmoknął i przekazał w ręce uśmiechniętego osobnika o krostowatej twarzy, Dominik poczuł smutek jakiś, chciał do ojca przypaść i przytulić się, lecz ten już konie kazał podciąć i nie odwrócił głowy, gdy landara wymijała dominujący nad rynkiem pomnik Św. Trójcy. Mała dłoń skryła się w uścisku pięciu potężnych paluchów nieznajomego i Dominik podreptał za swym opiekunem, ledwie nadążając za krokami tamtego i starając się, by go ciągnąć nie musiano jak prosiaka. Powoli przychodziło uspokojenie, a później ciekawość na wszystko nowe, co stało przed nim i pozwalało zapomnieć o reszcie.

Deybel umieścił Dominika w konwikcie wybudowanym blisko samej szkoły. Brudny, odrapany budynek zawierał trzy sąsiadujące ze sobą sale, pełne drewnianych, schludnie zaścielonych łóżek, flankowanych stoliczkami, z których każdy posiadał niewielką szufladę. Dominikowi przypadło łóżko w pobliżu pieca, którego żółte, rzeźbione kafle były jedyną ozdobą komnaty, nie licząc krucyfiksu zawieszonego nad drzwiami. Deybel nie omieszkał pochwalić się, iż miejsce to sam wybrał, by Dominikowi chłód nie dokuczał zimą, a następnie objaśnił chłopca, że “panowie kawalerowie” pobierają właśnie nauki i zjawią się wkrótce, pouczył o obowiązkach, wskazał szafkę na ubranie i przypominając, że Dominik do niego ze skargami i pytaniami ma się kierować, wyszedł.

Dominik, gdy już pozostał sam, usiadł na łóżku, głowę wsadził w dłonie i siedział nieruchomo, jak długo – sam nie wiedział, aż go krzyki dobiegające ze schodów wyrwały z zamyślenia. Do sali wpadła rozwrzeszczana banda, wymachująca kajetami, potrącająca się, szarpiąca, szczebiotliwa. Na widok Dominika gromada w miejscu stanęła, ostatni tylko rozpędem jeszcze na pierwszych wpadali, aż wszystko się uspokoiło.

– Patrzcie, nowy! – krzyknął chudy wyrostek z imponującą czupryną.

– Nowy! Nowy! – ogłuszający wrzask wstrząsnął nobliwymi ścianami komnaty.

Dominik nie podniósł się z łóżka, patrząc na nich tylko, bez jednego słowa. Chciał, by odeszli jak najprędzej i zostawili go samego.

– Ty! – chudy uderzył go w ramię. – Niemowa jesteś?

– Niemowa! Niemowa! Głupi niemowa! – wtórowali kompani tamtego.

– No, ty! Odezwij się!

– Odczep się!

– Coś powiedział?!

– Coś ty, głuchy?

Udała się ta odpowiedź Dominikowi, bo tamten spąsowiał, a śmiech, który się rozległ, choć cichszy nieco, nie przeciw Rezlerowi tym razem był skierowany.

– Co? Ja głuchy?

– A kto?

– No to… no to powtórz to! – chudzielec nastroszył się i przygarbił, zwijając palce w pięści.

– Odczep się, chcę być sam!

– Nie odczepię się!

– A jak ci powtórzę, żeś głuchy, to mi dasz spokój?

– Spróbuj tylko!

Dominik spróbował i w tej samej chwili oberwał pięścią w nos i zaraz drugim kułakiem w brzuch. Zgiął się raptownie z bólu, który mu przeszył żołądek, przez co trzecie uderzenie nie trafiło i pięść chudzielca z całym impetem przeleciała nad głową Dominika, by wyrżnąć w kafel pieca. Ryk bólu z ust tamtego rozprostował Dominika. Nie umiał się bić, ale taka wściekłość go wzięła, że nagle z całą siłą wymierzył kopniaka w kostkę chudzielca, który stał obok i dmuchał na bezwładną dłoń, a potem skoczył na niego i zaczęli się turlać po podłodze, wśród okrzyków rozgorączkowanej zgrai: “Bij go, Dezydery!”, “Chłapowski górą! Hurrra!”, “Nowy, nie daj się!”, i innych podobnych.

Nie zauważyli, jak stanął nad nimi Deybel i chwyciwszy za kołnierze, podniósł z łatwością do góry jak dwa schwycone za uszy króliki. Oddychali ciężko. Dominikowi krew kapała z nosa, chudy lizał stłuczoną rękę. Czereda rozprysła się po kątach, lub zasiadła na swoich łóżkach gapiąc się z okrutną ciekawością.

– Chłapowski! Znowu ty! Nauczka dla nowego, prawda? No odezwij się! – Deybel był wyraźnie rozsierdzony i trzymając chudzielca za rękę trząsł nim jak liściem.

– Ja… ja… – tamten nie mógł wydobyć głosu z gardła.

– Obiecywałem ci: jeszcze raz i odsyłam cię do rodziców, nie będziesz nam konwiktu w karczmę zamieniał. Teraz był ten raz, pakuj manatki! Co ci on uczynił – wskazał na Dominika – że go napadłeś? Dość już…

– Ja… ja nie…

– Co nie?! Nie wyprzesz się chyba, nicponiu?! Przyłapanyś jest! Zaczepił cię i bić począł, prawda? – zwrócił się do Dominika.

Zrobiło się cicho. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Dominik wytarł rękawem brodę, po której kapała krew i podnosząc nos do góry, by zatamować upływ, wyseplenił:

– Właściwie to nie.

– Co nie? – Deybel z wrażenia puścił rękę Chłapowskiego.

– No… nie tego, nie zaczepił mnie.

– Nie powiesz chyba, żeś ty to zrobił, jeśli mnie za głupiego nie masz!

– Po prawdzie – Dominik siorbnął nosem – to ja!

– Łżesz, Rezler! Za kłamstwo kara cię nie minie! Dobrze pierwszy dzień w szkole zaczynasz. Pogłaskałby cię ojciec, gdyby to widział!

– Ale nie widzi.

Na te słowa śmiech wybuchnął ogromną falą z ust wszystkich, widać było, że sam Deybel z trudem go powstrzymuje. Brwi jeszcze raz zmarszczył, lecz już nie tak głęboko, i kierując się do drzwi krzyknął:

– By mi się to nie powtórzyło więcej, Rezler, bo pożałujesz! Nim ojcu odwiozę, skórę złoję, jak się patrzy! A ty, Chłapowski, zapisz sobie, że to już naprawdę ostatni, najświętszy parol honoru, ostatni raz darowane!

Zaklął jeszcze coś do siebie i zamknął drzwi. Zostali sami.

– Równy jest, obronił Dezyderka – wyszeptał z nabożnym podziwem jeden z chłopców. Inni przytaknęli mu i ruszyli w stronę Dominika z przyjaznymi twarzami, z rękami wyciągniętymi po przyjacielsku, lecz ten odwrócił się raptownie i warknął:

– Odczepcie się!

Tak to powiedział, że nie próbowali więcej. Otoczyli Chłapowskiego, który pięść jeszcze rozcierał i śmiał się przez łzy:

– Co tydzień mi mówi, że to ostatni raz. Co tydzień!

Dzień minął i Dominik dowiedział się od kolegi z sąsiedniej pryczy wszystkiego, co wiedzieć chciał o konwikcie, o szkole, o ojcach pijarach, o panującej w przybytku surowości, w czym celował przede wszystkim zastępca rektora, profesor Gans. Z pijarskimi profesorami koty darł, a przez wychowanków był srogo znienawidzony za częste i okrutne bicie.

Dominik w domu rzadko był karcony rózgą. Bał się bardziej ręki ojca, która czasami znienacka uderzała w siedzenie. Zdziwił się więc i słuchał uważnie, nie bardzo wierząc w ową szkolną chłostę. Był przekonany, że Tancewicz, który mu to wszystko wykładał, chce go jedynie przestraszyć, że przesadza i plecie bajdy.