– Do mnie, Rezler! Estymy dla profesorów brak ci, tedy ci jej wpoić nieco należy. Chodź tutaj, już!

A gdy Dominik dalej cofał się, aż się plecami oparł o kąt komnaty, Gans skoczył ku niemu z ręką rozcapierzoną, wyciągniętą przed siebie, do chwytu przygotowaną. W ostatniej chwili Dominik uskoczył i zaczął biec ku drzwiom, lecz Gans przesadziwszy rząd ławek, uprzedził go, zamknął swym cielskiem drogę i sieknął chłopca po zasłaniających twarz rękach. Pchnięty przez “jeometrę” przewrócił się na kolana i poczuł kilka palących jak ogień razów na grzbiecie, gdy wtem drzwi do sali otwarły się i ktoś wrzasnął:

– Proszę go zostawić, panie profesorze!

Chłapowski stanął między nimi i osłonił Dominika. Gans na tak jawną zuchwałość ucznia, jakiej oczy jego nigdy nie oglądały, z wrażenia aż się cofnął o krok do tyłu i zamarł na sekundę.

– Ty… ty polskie ścierwo, ja ci… z drogi!

Zamachnął się szeroko, ale nie uderzył. W tej samej bowiem chwili Chłapowski miękkim ruchem położył dłoń na olbrzymim, szpikulcem zakończonym cyrklu, który leżał na stole, ścisnął go w dłoni, aż się oba ramiona cyrkla zwarły z trzaskiem i sprężony, pochylony do przodu czekał. Dominik leżąc, nie mógł widzieć oczu kolegi, ale musiało być w nich coś strasznego, gdyż Gans zamarł jak posąg, z ręką wzniesioną do ciosu. Stali tak obaj naprzeciw siebie, bez ruchu, gdy w otwartych drzwiach klasy zamajaczyła postać w habicie. Był to Czekan, który nie wchodząc do klasy zawołał:

– Panie Gans, proszę do mnie!

Gans, nie wypuszczając rózeg z dłoni, odwrócił się na pięcie i pomaszerował za rektorem. Z korytarza słychać było jeszcze pytanie pijara:

– Jakim prawem poprowadził pan uczniów na kaźń nieludzką bez mojej wiedzy i zgody?

Nie słyszeli, co odpowiedział Gans, lecz gdy po kilku minutach “jeometra” opuścił pokój rektora, patrzył wokół ślepiami obitego psa.

Gdy wracali wolno do konwiktu, Chłapowski wyciągnął rękę.

– Nie sroż się już i bądź mi druhem.

– Nie srożę, wdzięczny ci jestem, dzięki – i podał dłoń.

– Aleśmy jeszcze nie kwita, bom ja cię wtedy więcej razy prasnął, pamiętasz, przy piecu – zaperzył się Dezydery.

– Tedy jeśli chcesz, walnij mnie teraz ze… no, ze dwa razy i tego… no, będziemy kwita.

Dominik roześmiał się i kiwnął głową, że się nie zgadza.

– To wiesz co? – Chłapowski wyraźnie był zadowolony, że się tak skończyła jego propozycja. – To spełnię jedno twoje życzenie, kiedy i co będziesz chciał. Dobrze? No zgódź się, dobrze?

– Dobrze! – Dominik objął go ramieniem i zagwizdał z uciechy.

Trzy lata rydzyńskiej szkoły uczyniły z Dominika małego mężczyznę. Latem, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie ojciec brał go do domu i czułość mu okazywał większą niż wówczas, gdy dworu nie opuszczał, brał ze sobą na polowania i do konia przyuczał. Dominik otrzymał w podarku gwiazdkowym zgrabną strzelbę, lekką i daleko bijącą, a wkrótce i konia własnego. Klaczka to była, trzylatka, kara, z pęcinami srebrzystymi i takimż nosem, łagodna i w cuglach chodząca bez oporu, dobra skoczka i biegunka. Teraz Dominik na łąkach i po gościńcach mógł używać, teraz dopiero zaczął tęsknić za domem. Gdyby jeszcze Janek był, gdyby tak po polach, po wsiach, galopem, razem… Dopytywał się też o brata nieustannie, ale ani Rezler, ani służba, nawet wszystko wiedząca Greta, pojęcia nie mieli, gdzie młody Karśnicki przepadł.

Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed kilku miesięcy i wiązała się z wizytą tajemniczego gościa. Po wizycie tej ojciec musiał już coś wiedzieć, Dominik nie miał co do tego wątpliwości, ale wydobyć ze starego choć pół słowa o Janku było niemożliwością. Ojciec twierdził niezmiennie, że o niczym nie wie i wiedzieć nie chce. A zdarzyło się wszystko w czas Bożego Narodzenia roku 1799.

Dominik przybył wówczas do dworu po raz pierwszy nie przywieziony, lecz sam i zastał w domu obcego. Niewielki człeczyna w okularach przyjechał kilka godzin przed Dominikiem i czekał na ojca, który w towarzystwie Borka wybrał się do Poznania i miał wrócić dopiero pod wieczór.

Przybysz, który podawał się za kupca wiedeńskiego, siedział w salonie popijając likier – Anna usłużnie podsunęła butelkę – i ćmił małą, dwukrotnie załamaną fajeczkę. Na widok Dominika ożywił się, przedstawił, mamrocząc nijakie nazwisko i o szkołę zagadnął, na co chłopiec dał odpowiedź uprzejmą, lecz krótką, prawie wymijającą. Dopiero gdy nieznajomy o brata zapytał, Dominik rzucił się ku niemu pytając, czy jakowych wiadomości nie przywozi od Janka. Tamten jednak niewiele chciał mówić i pomimo gorących nalegań nic nie rzekł ponad to, że brat jest zdrów i że pewnie wróci do nich rychło, co zresztą od ojca zależeć będzie. Dominik nie pojmował, w jaki sposób powrót Janka mógłby zależeć od woli ojca, ale nieznajomy uśmiechał się tylko i pytania wszystkie zbywał umiejętnie.

Rezler wrócił późno. Dominik uściskał ojca i zdziwił się, widząc go innym niż przed pół rokiem, starszym jakby, przygarbionym, bez dawnej energii sprężonej w oczach i gestach. Ojciec, o gościu usłyszawszy, pośpieszył do salonu i zamknął za sobą drzwi. Z komnaty tylko od czasu do czasu przebijały się głośniejsze wyrazy: Krakau… podejrzenie… spiskowiec. Spiskowiec! O Janku była to z pewnością mowa. Musiał się w niezgorszą wdać kabałę i teraz przyjaciela wysłał z wiadomością. A dlaczego do ojca? Nieważne, jedno co jest istotne to to, że dał znak życia. Dominik pomyślał cieplej o przybyszu. Wtem z salonu dobiegł ryk ojca:

– Dziesięć tysięcy? Oszalałeś, mój panie!

Padło jeszcze kilka słów, ciszej już wypowiedzianych i zatupotały kroki zdecydowane, zmierzające ku drzwiom. Dominik nie ruszał się z miejsca, w którym zostawił go ojciec po powitaniu. Drzwi rozwarły się i stanął w nich ów kupiec wiedeński. Wargi miał ściśnięte grymasem gniewu, kapelusz na głowę nasadził i nie zamykając za sobą drzwi ruszył do wyjścia. W przedsionku otarł się o wchodzącego Borka, który skłonił się nisko i podśpiewując wkroczył do salonu. A raczej wkroczyć zamierzał, bo nim drzwi zatrzasnął, Rezler wyszeptał z trudem, jakby czując w gardle silny ból:

– Zawróć… zawróć go!

– Kogo? Tego wywłokę z Galicji?

Borek nie rozumiał lub głupiego udawał, ale mu to na dobre nie wyszło. Rezler jak kot go dopadł i warknął do ucha:

– Szybciej! Kijów dawno nie wąchałeś?!

Pisarz jak oblany ukropem skoczył w te pędy za kupcem. Przybysz niby to ociągał się, lecz w oczach radość mu błyszczała. Wiedział, że wygrał.

Drzwi zamknęły się znowu. Długo nic nie było słychać, wreszcie głos ojca podniesiony:

– … I rewers pan podpiszesz. To po pierwsze, a po drugie… – i znowu ciszej. Drzwi otwarły się raz jeszcze. Nieznajomy skłonił się, Rezler nie drgnął, lecz gdy już tamten w przedsionku znikał, krzyknął raptownie:

– Herr Schroger!

Kupiec odwrócił się zdziwiony.

– Herr Schroger. Jeśli umowy nie dotrzymasz, przysięgam, że cię wydobędę spod ziemi i że cię wtedy cała policja cesarska nie obroni!

– To są słowa bez pokrycia, panie Rezler. Straszyć nie powinieneś, bo mścić się nie byłbyś w stanie. Kupiecka to umowa, nie wolna od hazardu. Ale się nie turbuj. Dotrzymam słowa!

I zniknął w mroku.

Rezler oparł się o ścianę, jakby go niemoc nagła schwyciła i zaczął się wlec do komnaty, krok za krokiem. Borek wyskoczył mu naprzeciw, piszcząc cienko:

– Jaśnie wielmożny… panie… toż… Jezuuuu! Dziesięć tysięcy talarów, za takiego… buntownik niecny… panie!

Szarpał Rezlera, nieprzytomny, zrozpaczony, żałosny, jakby go niespodziewanie okradziono, skrzywdzono. Rezler głowę podniósł, popatrzył w rozpalone Borkowe gały, chwycił go za kołnierz gardło ściskając, aż tamtemu oczy na wierzch wylazły i syknął:

– Milcz! Zapomniałeś, gadzie, kto cię pod kościołem przed Czarnockiego szablą piersią własną zastawił? Ziemię byś jadł od lat! Moich spraw nie tykaj, bo ci gnaty połamię. Rachunek jemu spłaciłem – ledwie słyszalnie wymawiał wyrazy, szeptał – i… i jej też… A teraz precz!

Borek poleciał do tyłu, dusząc się i za gardło stłamszone chwytając. Dyszał chwilę, tchu złapać nie mogąc i wyczołgał się na zewnątrz.

Rezler długo jeszcze sterczał oparty o ścianę, nie dostrzegając syna i zanim do salonu postąpił, Dominik usłyszał szmer słów. Ojciec mówił z wysiłkiem ni to do siebie, ni do kogoś nieobecnego:

– Mario, widzisz… widzisz, Mario…

Zrozumiał, że ojciec mówi do matki i że przed chwilą, samego siebie łamiąc, uczynił coś dla Janka, po raz pierwszy i zapewne ostatni, lecz coś tak wielkiego, że teraz sam nie był w stanie tego pojąć.

Rankiem następnego dnia Dominik zobaczył, że głowę ojca pokrywa srebrzysty biały nalot.

***

W ostatnim roku nauki Dominik większość czasu spędzał z Chłapowskim albo u księdza Czekana. Pijar ów był nauczycielem historii naturalnej i w gabinecie swoim posiadał bogaty, fascynujący chłopca zbiór fauny i flory. Roiło się tu od wypchanego ptactwa, przyszpilonych do tekturki owadów i płazów zastygłych w spirytusie. Woń z gabinetu, w którym ojciec Czekan preparował szkieleciki stworzeń, przeganiała wścibskich, tych, którym przychodziła chętka wedrzeć się do tego sanktuarium. Dominik z trudem przywykł do fetoru, ale przywykł i lubił zamykać się z księdzem sam na sam w owym pokoju, gdzie nawet druh serdeczny, Chłapowski, nie zaglądał.

W czasie ich wspólnych posiedzeń chłopak mało mówił – czasem spytał lub przytaknął, zaś pijar ust prawie nie zamykał, księgi bogato ilustrowane otwierał przed młodym Rezlerem, tłumaczył, perorował zaciekle, wyjaśniał lub kłócił się zapalczywie, umysł wysilając, by argument znaleźć w materii, którą roztrząsali. A nie o owadach i nie o roślinach rozprawiali.

Innym był już człowiekiem Rezler, gdy Rydzynę opuszczał, coś wewnątrz niego przełamało się, jakieś szale zachybotały się po raz ostatni i zatrzymały w bezruchu, w innym niż kiedyś położeniu. Ból, który każdy dzień życia przynosi, przestał być już bólem dziecinnym, a dojrzałym się stał, prawdy jedne umarły, nawożąc glebę, na której inne wyrosły…