IX

Jeśli wyjedzie się ze stolicy szosą oceaniczną, to około dwóch kilometrów za ostatnimi budynkami można zauważyć wysoki biały parkan, otaczający kompleks parterowych budynków. Gdyby komuś przyszło do głowy zatrzymać się przy nich, to niewątpliwie zwróciłby jego uwagę dziwny zapach snujący się po okolicy. Kiedy wciągnie się go do nosa, człowieka ogarnia zaskoczenie gdyż zbyt wiele źródeł mu się z nim kojarzy. Tutaj to właśnie ma swoją wytwórnię firma „Kipso", mająca apetyt na zajęcie czołowego miejsca wśród wytwórców kosmetyków i perfum Aby tego dopiąć, utrzymuje ona sześć plantacji dostarczających całkiem pokaźną ilość materiału do przeróbki. Dwie z nich były efektem udanej fuzji z mniejszym, ale szczycącym się paroma rewelacjami zakładem. Naturalnie – słowo udana – odnosi się tylko do firmy „Kipso". Jasne jest, że każda progresywna instytucja musi dysponować reprezentacyjnym lokalem mieszczącym biura i salony, gdzie można olśnić klienta i przeprowadzić z nim rozmowę w miłym otoczeniu. Warunki te spełnia czteropiętrowy budynek, leżący w luksusowej dzielnicy miasta stołecznego. Cały biały, ze świecącym nocami dyskretnym neonem, korzystnie prezentuje się na tle otaczających go banków.

Pewnego letniego dnia szklane drzwi przekroczył mężczyzna z czarną teczką i zwiniętym rulonem gazety giełdowej w ręce. Dziewczyna z informacji uśmiechnęła się serdeczniej niż to było jej obowiązkiem. Pracowała tu już od paru miesięcy, a poza mechanikiem z garażu jeszcze nikt nie zainteresował się nią poważniej. Ten zaś mężczyzna pasowałby w sam raz.

– Chciałbym znaleźć wicedyrektora Zayfela.

– Musi pan wjechać na drugie piętro – poprawiła pozornie niedbałym gestem włosy. – To będzie pokój 213.

– Dziękuję bardzo – odparł i odwrócił się ku windzie.

Dziewczyna kwaśno uśmiechnęła się do jego pleców.

Mężczyzna szybko odnalazł odpowiedni pokój i zapukał.

– Proszę – odpowiedział kobiecy głos.

W środku, przy biurku, za pokaźnych rozmiarów maszyną do pisania, siedziała młoda i ładna kobieta.

– Czy zastałem pana Zayfela? Załamała ręce w rozpaczy.

– Och… niestety pan dyrektor jest bardzo zajęty i obecnie nie dysponuje czasem. Proszę podać swoje nazwisko…

– Momencik – przerwał jej mężczyzna. – Jestem major Zoltke z Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego. Proszę zanieść panu Zayfelowi tę kopertę. Sądzę, że to go przekona.

Już przy słowie „departament" dziewczyna zerwała się na równe nogi. Na stojąco była jeszcze piękniejsza, wysoka, proporcjonalnie zbudowana. Bez słowa popatrzyła na Zoltkego i uruchomiła interkom.

– Panie dyrektorze – zawołała głośno. – Musi pan natychmiast przyjąć jedną osobę.

W głośniku coś szemrało, słychać było kobiecy chichot i szuranie.

– Kto to jest? – warknęło.

– Major Zoltke z Departamentu Bezpieczeństwa.

– Aha – powiedział Zayfel i umilkł.

Minęło parę minut, w ciągu których Zoltke zdążył zapoznać się dokładnie z wystrojem sekretariatu. Przez uchylone drzwi wyszła z gabinetu chuda jak śledź wywłoka. zrobiła do niego oko i ignorując sekretarkę wyszła na korytarz. Zdążył jeszcze raz się przyjrzeć obrazom na ścianie, gdy sekretarka poprosiła go do środka.

Dyrektor Zayfel, gruby jak hipopotam, siedział rozlany w fotelu i miętosił papiery wyjęte z koperty. Oddychał przez usta, przewracając przy tym przekrwionymi oczyma. Policzki pulchne jak zjełczały bekon miały mniej więcej taką samą co i on barwę.

– Nie rozumiem, dlaczego ten człowiek oskarża mnie w swoich zeznaniach – wydusił. – Sądzę, że ktoś chce mnie skompromitować.

Zoltke pogardliwie wyszczerzył zęby i zapalił Camela. Z papierosem w ustach studiował twarz Zayfela.

– Pracuję nad firmą od kilkunastu lat i nigdy nie zhańbiłem się jakąkolwiek nieprawością. Chyba sam pan nie wierzy, abym mógł się parać szpiegostwem przemysłowym, jak wy to nazywacie. Zapewniam pana, że nigdy nie widziałem tego człowieka na oczy i nie pozwolę, aby czyjaś prowokacja zrujnowała mi firmę. Zbyt wiele pracy w nią włożyłem.

– Tym więcej pan straci, jeśli nie powie pan prawdy.

Zayfel gwałtownie wstrzymany w swej elokwencji, nie mógł wydusić ani słowa i ciężko dyszał. Zoltke zgasił na wpół wypalonego papierosa w popielniczce i powiedział:

– Mamy zeznania tego człowieka – co było prawdą – i posiadamy świadka, który zaręczy, że widział was razem – co już nie było prawdą.

Zayfel milczał.

– Niech pan zauważy, że jestem z departamentu, a nie policji. Zapewniam pana, że zrobię wszystko, aby odzyskać całą partię nasion dostarczonych tutaj. Jeżeli pan mi je odda, gotowi jesteśmy zapomnieć o całej sprawie.

Przechylił się do przodu.

– W przeciwnym razie zgnoimy całą tę firmę, a pana postawimy w stan oskarżenia o zdradę stanu. Ekipa specjalna tylko czeka na mój sygnał, aby przeszukać ten budynek, fabrykę, pański dom i parę innych miejsc. Przypadkiem o całej aferze dowiedzą się dziennikarze i z pewnością zepsują wam opinię, na którą pan tak ciężko pracował.

Zayfel nie był pewien czy zrozumiał.

– Panu chodzi tylko o te nasiona?

– Tak – potwierdził Zoltke tonem zmęczonej cierpliwości – z powodów, których nie muszę ujawniać, są one dla nas niezbędne – uniósł palec w górę. – Wszystkie. Wiemy ile było w jednym pudełku.

– Ależ – hipopotam rozpływał się. – To przecież nie jest dla nas tak ważne. Uniósł się i podszedł do okna.

– Powiedzmy, że rzeczywiście dostały się w moje ręce – bełkotał odsuwając kotary.

Zabawne było to, że zamiast okna, stała tam duża szafa pancerna. Zayfel niemal rozpłaszczył się na niej, aby zasłonić wykręcany kod. Zoltke już po chwili trzymał w ręku tekturowe pudełko. Wyjął z teczki kuwetę i małą szufelkę. Nie zwracając większej uwagi na Zayfela, począł przeliczać nasiona. Były wielkości słonecznikowych pestek o brązowej i spękanej powierzchni.

– Zgadza się – powiedział Zoltke, gdy skończył. – To jest połowa, proszę mi teraz dać drugie pudełko.

Zayfel zamachał rękoma.

– To nieprawda! To jest wszystko.

– Nieprawda? Przecież w zeznaniach jest wyraźnie napisane, że za pierwszym razem dostarczono panu dwie paczki nasion.

– Ależ to kłamstwo! – skomlał z czerwonymi plamami na twarzy. – Ten człowiek miał przywieźć dwie paczki, ale jedną zgubił na lotnisku. Kretyn, dla ostrożności, jak sam to nazwał, trzymał jeden pakunek w kieszeni marynarki, a drugi w plastykowej torbie. Poszedł się napić do baru i zapomniał ją zabrać. Gdy wrócił po paru minutach, torby nie było na półce.

– Ja mam w to wierzyć? – Zoltke spytał sceptycznie.

– Ależ tak było. Gdybym wiedział jakiemu patałachowi płacę, to nigdy bym go nie zatrudniał. Przecież dlatego kazałem mu iść tam po raz drugi. Myśli pan, że trzymałbym nasiona w szafie, gdyby ich ilość była wystarczająca?

Zoltke ostrożnie uniósł telefon z biurka i położył go sobie na kolanach.

– Ja w ogóle mało myślę panie Zayfel – odparł unosząc słuchawkę. – Wolę działać, gdyż widzę, że z panem dogadać się nie można.

Zayfel krzyknął i potykając się dopadł jego ręki.

– Niech pan nie robi rewizji! To nie ma sensu – krzyczał opryskując śliną Zoltkego. – Ja naprawdę nie kłamię, proszę mi wierzyć.

Major strząsnął go z ręki i chustką przetarł twarz.

– W porządku, chciałem się tylko upewnić. Hipopotam sapnął i z ręką na sercu doczłapał do fotela.

– Panie majorze – stękał – proszę mi wierzyć.

Zoltke starannie zebrał rozrzucone fotokopie i położył na trzęsącym się brzuchu Zayfela.

Gdy przechodził przez sekretariat odwrócić głowę ku dziewczynie.

– Niech pani da mu coś na serce, chyba się zdenerwował.

Sekretarka odprowadziła go spojrzeniem do drzwi.

X

Z każdym dniem pobytu na wyspie moja samotność pogłębiała się, wyżerając wszelkie chęci i siły do pracy. Brak jakiejkolwiek informacji od Marii świadczył, iż próba rozstania się z nią udała się i to aż za dobrze. Kto wie, może gdyby było inaczej, poprosiłbym Rischa o zwolnienie z tutejszych zajęć. Już od dawna wiedziałem, że osiągnąłem maksymalny pułap wiedzy przy, dostępnyrn mi materiale. Jedynie wybuch epidemii mógł zmienić stan rzeczy. Swoiste było to, iż już dawno przestałem się obawiać tej możliwości. Nie wiedząc co począć, byłem bliski stanu, kiedy człowiek jest przekonany, że to wszystko co robi i co go otacza, jest bez sensu. Zmiana w mojej degrengoladzie moralnej nastąpiła w parę dni po ściągnięciu na wyspę wszystkich osób, które przebywały na campingu w Nel Grando.

Wyszedłem po południu na spacer poza obręb budynków i mimo zacinającego deszczu wytrzymałem tam ponad godzinę. Ogłuszony szumem fal, zmarznięty, w przemoczonym ubraniu wróciłem do środka z zamiarem wykonania natychmiastowej kąpieli w gorącej wodzie z dodatkiem szklaneczki whisky. Dlatego w pierwszej chwili nie zrozumiałem sceny, jaka rozegrała się na korytarzu przed jednym z pokoi. Dwóch sanitariuszy próbowało wejść do środka, czemu uporczywie przeszkadzał człowiek za drzwiami.

– Przyślijcie komendanta! – krzyczał. – Powiedzcie mu, że muszę wrócić do mojej żony. Won chamy!

Wokół szamoczących się mężczyzn zdążył zgromadzić się mały tłum. Stali i patrzyli, nie mówiąc ani słowa. Tylko jedna z kobiet zaczęła cicho płakać. Gruchnęły wyłamane zawiasy i dwaj sanitariusze wpadając do środka pochwycili umykającego mężczyznę.

– Zbrodniarze! Zabijecie moją żonę! – wrzeszczał, ale słowa przestały być zrozumiałe, gdy pociągnięto go w głąb pokoju.

Tłum nie poruszył się i chyba stałby tak długo, gdyby nie posiłki ludzi z ochrony. Stanowczo, nie starając się specjalnie zachować pozorów, rozproszono pacjentów po korytarzu. Na mnie, dzięki znaczkowi w klapie, nikt nie zwracał uwagi. Po kilku minutach już tylko nieliczne osoby mogły dostrzec nosze niesione przez sanitariuszy w kierunku pawilonu. Obsługa naprawiała drzwi i porządkowała pokój.

Ktoś położył mi rękę na ramieniu, był to Cobb.

– Widziałeś? Pokiwałem głową.

– Wczoraj z nim rozmawiałem – opowiadał nie przejmując się moim milczeniem. – Pojechał z żoną do Paryża. Jest tam klinika onkologiczna. Mówił, że tylko tam potrafią operować raka piersi, a w każdym razie dają nadzieję. To kosztuje, dużo. Zadłużył się, spekulował, ale osiągnął swój cel. Ludzie z departamentu wywlekli go z hotelu i w tajemnicy przed policją francuską przywieźli do kraju. Prosił ich, aby zaczekali choć parę dni, gdyż żona jego właśnie miała tego dnia operację. Chciał być przy niej. Mówił, że będzie go potrzebować, lecz nic z tego. Przywieźli go tutaj i chyba dzisiaj nie wytrzymał.