Uchyliłem powieki. Najpierw widziałem samą jaskrawość, potem w przelatujących smugach rozpoznałem kłęby sproszkowanej ziemi i gazów. Wyglądało na to, że lecę w powietrzu, cały i zdrowy. Było to nieprawdopodobne. Potem, w świetle rozpalonego gazu dojrzałem ziemię. Jej grudy, kamienie, piasek, wszystko to falowało i podskakiwało. Przeleciałem jeszcze parę metrów i upadłem w owo grzęzawisko. Zrozumiałem, że jestem na zboczu potężnego leja i zaciskając zęby ruszyłem pod górę. Przykro mi się zrobiło, gdy pomyślałem o gorylu i brodaczu. Musieli wyparować, a ja stałem się ich mimowolnym katem. Ale kto by pomyślał, że z tych sześcianów można zbudować stos atomowy? Musiały to być pojemniki na substancje radioaktywne, przypadkiem bądź świadomie zostawione w podziemiach. Z ich pomocą zrobiłem piękny wybuch jądrowy. Jego skutki miałem wokół siebie. Zasapany wydostałem się z krateru. Nie mogłem objąć go wzrokiem, gdyż opary świeciły krwawo i pełno było kurzu. Cała okolica fosforyzowała jakby obsiadły ją miliony czerwonych świetlików. Biegłem tak długo, dopóki mi tchu nie zabrakło. Potem położyłem się na ziemi i postanowiłem poczekać na pomoc. Nie wątpiłem, że wybuch sprowadzi tutaj kogoś.

Obudziło mnie szarpanie. Przy moich nogach stała postać ubrana w niesamowicie biały skafander. Uniosłem oczy i ujrzałem za szybką hełmu najpiękniejszy widok w życiu. Zdziwienie absolutne, stupor. Wydawało się, że jeśli ruszę ręką czy, nogą, albo co gorsza odezwę się, to osobnik w skafandrze zawyje i ucieknie w te pędy. Dlatego czekałem co uczyni. Był już ranek i mogłem docenić dziurę, jaką uczyniła moja bomba atomowa.

Tak na oko miała sześćdziesiąt metrów średnicy i piętnaście głębokości. W niektórych miejscach wydawało mi się, że rozróżniam szczegóły konstrukcji. Osobnik w skafandrze ponownie objawił aktywność, żywiołowo wymachując kończynami. Zbliżające się kolejne dwie postaci w skafandrach wyjaśniały sprawę. Postacie niosły nosze, a jedna z nich miała umieszczony zewnętrzny głośnik i strasznie nim hałasowała.

– Proszę się nie ruszać i zachować spokój. Jesteśmy służbą medyczną!

Kiedy próbowałem wstać, ten w skafandrze z wyraźną obawą chwycił mnie w pół i nie puszczał. Poddałem się losowi. A trzeba dodać, że byłem całkowicie goły. Żar strawił doszczętnie ubranie.

– Proszę się nie ruszać! Jesteśmy służbą medyczną i wkrótce zostanie panu udzielona pomoc!

Kiedy kładziono mnie na noszach, robili to tak delikatnie jakby się bali, że urwie im się wszystko za co mnie chwycą, tak jak w sparciałej walizce.

– Proszę się nie ruszać! – ryczeli cały czas i w tym akompaniamencie nieśli mnie poza obszar skażenia.

– No więc jak! – ryknął pryszczaty cywil. – Przyzna pan się w końcu czy nie?

– Do czego mam się przyznać?

– Skąd się pan wziął na terenie poligonu i jakim cudem przeżył pan wybuch?

– Przecież mówiłem.

– Bzdury pan mówił! – zawył histerycznie.

– Nikt nie uwierzy w te pańskie brednie z talizmanem.

Cała rozmowa toczyła się w niewielkim pomieszczeniu, znajdującym się w piwnicach budynku, do którego przywiózł mnie wojskowy helikopter. Siedziałem na wpuszczonym w beton ciężkim, drewnianym krześle. Przez tułów, ręce i nogi biegły parciane pasy mocno trzymające na miejscu. Od krzesła do stołu, przy którym siedział pryszczaty, biegł pęk różnokolorowych kabli. W oczy świecił mi potężny reflektor.

– Badaliśmy pana – tłumaczył jak dziecku.

– Nie ma pan żadnych śladów choroby popromiennej. Podejrzewamy, że jest pan agentem obcego państwa. Jeśli ujawni pan, w jaki sposób uodporniono pana na promieniowanie, zostanie pan zwolniony.

Zrobiłem minę świadczącą, że mnie nudzi.

– Ty sukinsynu! – zaryczał potwór – Zaraz będziesz śpiewał.

Mrużąc oczy od światła dojrzałem, że coś majstruje przy przełącznikach na biurku. Drobne metalowe żabki, jakie poprzyczepiano mi do co cenniejszych części ciała poczęły lekko syczeć. Z ciekawością przyglądałem się, co będzie dalej. Hałas za biurkiem świadczył, iż pryszczaty zaczął się denerwować. Z chrapliwym oddechem przerzucał kolejne potencjometry. Z żabek zaczęło dymić. Ktoś podbiegł i chciał sprawdzić zaczepy, lecz nieostrożnie dotknął klamerki i z okrzykiem bólu pokuśtykał w kąt.

– Powiesz! – ryczało zza biurka. – Zobaczysz, że powiesz. Każdy mówił!

Trzasnął kolejny przełącznik i w tym momencie z klamerek wyskoczyły snopy fioletowych iskier. Równocześnie zgasła lampa.

– Światło, światło! – wrzeszczał pryszczaty.

Coś się przewalało w ciemnościach. Ktoś klął jak szewc, a z zewnątrz dobiegało głośne walenie w drzwi. Spokojnie opuściłem głowę i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Nie było jednak tak źle z oświetleniem, gdyż wkrótce lampa zabłysła ponownie, może tylko bardziej żółto. Jakaś życzliwa dusza skierowała jej wylot w bok. Z tyłu dobiegały odgłosy kłótni.

Słyszałem pryszczatego i z satysfakcją stwterdziłem, że jest coraz bardziej żałosny. Po chwili dwóch żołnierzy rozpięło moje pasy. Poprosili, abym żabki zdjął sam, gdyż nie chcą mnie urazić. Uczyniłem, to i ubrałem się w przyniesione ubranie. Poproszono, abym udał się na górę. Przechodząc piwnicą i korytarzem nie dostrzegłem już pryszczatego, gdzieś zniknął. Windą pojechaliśmy na wyższe piętro. Konwojujący mnie kapral spytał czy nie chcę się wykąpać. Po jego minie widać było, że jest gotów zaproponować mi nawet manicure. Odmówiłem. W pokoju, do którego mnie wprowadzono, z ulgą Spostrzegłem normalne meble. Już dość miałem piwnic, suteren i betonowych ścian.

– Jestem pułkownik Rolich – powiedział przystojny mężczyzna, który wyszedł mi na powitanie.

Skwapliwie skorzystałem z podsuniętego fotela. Butelka koniaku również prezentowała się zachęcająco.

– Musi pan wybaczyć moim podwładnym dotychczasową nieufność – powiedział i zerknął na mnie.

Uśmiechnąłem się z wyrozumieniem, podnosząc do ust kieliszek. Zawartość jego miała, obiecujący smak.

– Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że osobnik odpowiadający pańskiemu rysopisowi brał udział w pewnych zajściach w Sorendo, a także sprawdziliśmy, że faktycznie obrabowano wystawę w tym mieście.

– Ja to od paru godzin staram się wytłumaczyć.

Znów zrobił przepraszającą minę. Pomyślałem sobie, że tak umiejętnie operując wyrazem twarzy może zajść wysoko.

– Sądzę, że niejedną ciekawą rzecz mógłby pan opowiedzieć – mówił. – Ale niestety nie możemy zająć się badaniem pańskiego fenomenu.

– Oho – pomyślałem – coś się szykuje.

– Czeka nas bardzo trudne zadanie, któremu musimy stawić czoła.

Jeśli mówi, że czeka- nas to znaczy, iż cały ciężar spocznie na mnie…

– Proszę posłuchać – zaczął. – W pewnych zakładach chemicznych doszło do tragicznej pomyłki. Tamtejsi robotnicy przeładunkowi otrzymali źle zaadresowaną cysternę napełnioną etylenem. Sądzili, że jest to amoniak i zgodnie z przepisami poczęli wtłaczać do niej podgrzany gaz. W normalnej sytuacji pozwala to na szybsze opróżnienie cysterny. Dopiero kiedy wtłoczono podwójną porcję, ktoś Wpadł na pomysł i zeskrobał błoto z tablic identyfikacyjnych.

Pułkownik wziął to sobie do serca, gdyż dolał koniaku.

– Chemik specjalista, na pytanie, co należy robić w tej sytuacji, odpowiedział, że uciekać. Proszę więc sobie wyobrazić, co tam się teraz dzieje. Cysterna stoi między magazynami, a jej wybuch spowodowałby nieobliczalne straty. Wywieźć jej nikt się nie odważy, gdyż może eksplodować przy byle wstrząsie i cała nadzieja spoczywa na nas, wojsku. Otrzymałem polecenie rozwiązania sprawy.

Umilkł i na odmianę począł bębnić palcami na biurku. Nie musiałem się wysilać, aby zgadnąć czego oczekuje.

– Sądzę, że mógłbym się tego podjąć – powiedziałem i myślałem, ze że szczęścia skoczy na biurko obydwoma nogami.

– To wspaniale! – grzmiał – z pańskimi zdolnościami nic się panu nie stanie.

– Tylko musicie nauczyć mnie prowadzić lokomotywę – dodałem.

Machnął ręką i przycisnął guzik na blacie. Drzwi uchyliły się bezszelestnie.

– Poprosić majora Stana – zawołał, a potem dodał już w moją stronę – omówimy szczegóły techniczne.

Posłałem uśmiech na znak, że świetnie się bawię.

Z początku wszystko przebiegało pomyślnie. Helikopterem zostałem przewieziony do kombinatu chemicznego i przedstawiony załodze. Z ich min wywnioskowałem, że uważają mnie za mieszankę komandosa i samobójcy. Na bocznicy pokazano mi jak się zaczepia wagony i już siedziałem, w lokomotywie. Z pomocą tego spalinowego bydlątka podjechałem, na stację rozładunkową i odnalazłem cysternę. Przyznaję, że mogła zrobić wrażenie – duża, srebrna i cały czas sycząca z odbezpieczonych zaworów. Z fantazją założyłem złącze i wyjechałem z wymarłej fabryki.

Mniej więcej po pięciu kilometrach wydarzyło się nieszczęście.

Po prostu potknąłem się i uderzyłem kolanem o kant pulpitu. Poczułem ostry ból i w pierwszym odruchu zacząłem rozmasowywać stłuczone miejsce. Nagle zesztywniałem jak w dzień własnego pogrzebu. Zrozumiałem prostą implikację faktów. Jeśli mnie boli, to znaczy, że już nic mnie nie chroni, a więc nie jestem nieśmiertelny. Okres działania talizmanu skończył się. Z obłędem w oczach zredukowałem prędkość lokomotywy i spojrzałem na zegarek. Albo dziadek się mylił, albo talizman się zestarzał, w każdym razie jego działanie znikło o cztery godziny za wcześnie.

Przyznaję, że nie byłem na to przygotowany. Olbrzymia jak trzy słonie cysterna jechała za mną trop w trop i nawet wyobraźni mi brakowało, aby opisać czego mogę się po niej spodziewać. Gdyby wybuchła, nie zostałoby po mnie nawet wspomnienie. Wyjrzałem przez okienko. Jak się okazało, w samą porę, gdyż już z daleka ujrzałem obok nasypu dużą planszę ze znakiem „stop". Zgodnie z umową, miała tutaj odchodzić od głównej linii bocznica, w którą powinienem był wjechać. Ostrożnie, czując jak ślizgają się spocone palce, zatrzymałem skład. W ciszy, jaka panowała na dworze, wyraźnie było słychać poświstywanie cysterny. Nie oglądając się, znalazłem w trawie przekładnię i zmieniłem tor. Było mi mdło. Gdyby nie to, że cysterna stała na głównej linii okręgu, uciekłbym gdzie pieprz rośnie. Tak zaś, ledwo widząc ze strachu wdrapałem się do kabiny i ruszyłem dalej. Czułem jak w żołądku przewraca się i kotłuje, grożąc katastrofą. Jeszcze kilometr, jeszcze chociaż sto metrów, powtarzałem sobie co chwila. Byłem umówiony z wojskowymi, że doprowadzę skład do oznaczonego miejsca na końcu bocznicy, a potem oddalę się w bezpieczne miejsca Dostałem rakietnicę, abym ich zawiadomił, gdy się wycofam. Pierwotnie miał to być radiotelefon, ale odmówiłem, gdyż nie mam zdolności do obsługi nawet najprostszych urządzeń radiowych.