Po przeczytaniu ukryłem kartkę w portfelu, między prawem jazdy a kartą kredytową. Wsunąłem półeczkę i zatrzasnąłem drzwiczki. Potem podszedłem do kraty, gdzie głośno chrząknąłem,

Kinsky zmaterializował się natychmiast i sprawił, że krata ponownie zniknęła w podłodze.

– Czy wszystko w porządku? – spytał.

– O tak – odparłem. – Może ma pan ochotę zerknąć na pamiątkę po dziadku.

Pan prezes oblał, się autentycznym rumieńcem.

– Nie śmiałem prosić… – zaczął, ale już cmokał oglądając talizman.

Naturalnie musiałem mu wyjąć go z łap, kiedy zaczął majstrować przy wieczku.

– Dziadek pisał, żebym tego nie otwierał – wyjaśniłem.

Ze zrozumieniem opuścił powieki. Jeszcze dziesięt minut musiałem znosić jego obecność i słuchać zapewnień, „że sejf zawsze będzie do mojego użytku, na dowód czego dostaję klucz. Żeby nie było złudzeń, żegnając się ze mną dodał, iż rachunki za skrytkę mogę opłacać czekami bądź przelewem. Udając, że cieszy mnie to niezmiernie, wyrwałem się wreszcie z jego rąk i taksówką wróciłem do domu.

Najbliższe prawdy będzie, jeśli stwierdzę, że moje uczucia były ambiwalentne. Nabyty sceptycyzm krzyczał, że to wszystko bzdura, ale jednocześnie wrodzona nostalgia do przygody szeptała, że byłaby to rzecz niesłychana, gdyby przekaz dziadka zawierał choć część prawdy. Gęba uśmiechała mi się na samą myśl o tym.

Miotany sprzecznościami postanowiłem odłożyć otwarcie talizmanu do wieczora, kiedy to miałem zamiar udać się do Ireny, mojej oficjalnej narzeczonej. Zapakowałem medalion w papier, po co ma złoto rzucać się w oczy I zabrałem się do pisania. Tempo miałem genialne – pół strony na dwie godziny.

Jeszcze jeden długi, przeciągły dzwonek, lecz jedynym efektem były uchylone drzwi z przeciwka, przez które czujnie zerkało oko sąiadki. Spojrzałem na zegarek. Irena znów wystawiała moją cierpliwość na próbę, gdyż mimo dochodzącej godziny ósmej, mieszkanie było puste. Zły zrobiłem błyskawiczny zwrot na pięcie. W przedpokoju sąsiadki zakotłowało się i z trzaskiem zamknięto drzwi. Trochę tym udobruchany zjechałem windą na parter i udałem się na leżący po drugiej stronie ulicy skwer. Z ławki mogłem obserwować okna Ireny i czekać na jej łaskawy powrót.

Chwile wolne, których się nie spodziewamy są czymś okropnym. Nie możemy ich wykorzystać, gdyż nie jesteśmy do tego przygotowani, a jednocześnie odczuwamy wyrzuty sumienia, że marnotrawimy czas. Dlatego też siedziałem rozwalony na ławce, rozglądałem się beznadziejnie wokół i rzeczą oczywistą było, że prędzej czy później chwycę za pudełko. Faktycznie! Po pół godzinie nieme okna rozsierdziły mnie ostatecznie. Rozpakowałem papier i upewniwszy się, że nikt mnie nie obserwuje wyjąłem medalion. Podrzuciłem go w dłoni, zadowolony z masywności i ułożyłem między kolanami. Dziadek nie wspominał w jakim świetle należy dokonywać manipulacji i uznałem, że późny, zmierzch będzie w sam raz. Wpatrzyłem się w wieczko i zacząłem odkręcać sztyfty. Wychodziły. Z radosnym szumem w głowie stwierdziłem, że serce bije mi jak nowicjuszowi na randce. Wyszczerzyłem zęby i łypnąłem raz jeszcze dookoła, czy nikt nie podgląda. Z cichym brzękiem wieczko odskoczyło ku górze.

Potem wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co wtedy ujrzałem. Nie doszedłem do tego. Pozostało mi tylko wrażenie czegoś jasnego i białego, będącego właściwie samym światłem. Biło jak łuna i wwiercało przez oczy w mózg. Myślałem, że oślepnę. Szarpnąłem głową, ale porażone mięśnie mylnie zrozumiały intencje i wyprężyły całe ciało. Jak w konwulsji szarpnąłem się w górę, przekoziołkowałem nad poręczą i upadłem w trawie. Byłbym przysiągł, że wyrzucony w powietrze talizman zaświecił raz jeszcze upiornym światłem, a potem rozerwał się bezgłośnie. Jego fosforyzujące okruchy zawisły w powietrzu jak nasiona złotego dmuchawca. Więcej nie pamiętam, gdyż straciłem przytomność.

Musiałem chyba dość długo patrzeć w czarny kontur drzewa zanim odzyskałem świadomość samego siebie. Przesunąłem wzrok i dojrzałem gwiazdy. Na szczęście zimna ziemia pozwalała szybko wrócić do sił i wkrótce łapiąc się ławki unosiłem głowę, a potem resztę ciała. W oknach Ireny paliło się światło. Spojrzałem na zegarek i tu spotkał mnie pierwszy zawód, czasomierz wyparował. Chwila poszukiwań wystarczyła, abym się upewnił, że razem z nim zniknął portfel i bransoletka, którą zawsze nosiłem na lewej ręce.

Żeby mnie ktoś usłyszał, jak ja wtedy malowniczo wyzywałem siebie, dziadka i talizman. Chuliganom również się oberwało. Resztek bomby pamiątki, która mnie oślepiła i ogłuszyła nie znalazłem; nawet okruchów. Możliwe, że ci, którzy zaopiekowali się gotówka, również i kawałkami złota nie pogardzili. Otrzepując się z trawy, podążyłem ku domowi Ireny. Zastanawiałem się, jak najkorzystniej mogę sprzedać całą historię. Nie chciałem, żeby znowu rzucała inwektywami powątpiewającymi w mój poziom umysłowy.

Serce nie sługa, pomyślałem zaraz po wejściu, kiedy ujrzałem w jaki sposób jestem witany. Po otwarciu drzwi Irena bez słowo przeszła w głąb mieszkania. Rzut oka na zegar w kuchni wyjaśniał wiele. Była za piętnaście dziesiąta. Nie spodziewałeś się, że mnie tak zdrowo zamroczy.

– Zgubiłem zegarek, kochanie – powiedziałem wchodząc do pokoju.

Siedziała na kanapie i udawała, że czyta książkę. Po dobrych paru minutach podniosła głowę.

– Nie mów, a ja myślałam, że jakiś samochód głowę ci urwał.

Chciałem usiąść koło niej, lecz spojrzała tak groźnie, że wolałem wybrać fotel

– Nie uwierzysz, przed godziną obrobiły mnie jakieś bandziory. Ze wszystkiego… portfela, zegarka.

Już myślałem, że podejdzie utulić mnie w bólu, kiedy zauważyłem, że przygląda się bacznie mojej twarzy.

– Nawet się nie broniłeś? Pytanie mi pochlebiło. Uważała mnie za faceta, który nie patrzy bezczynnie, gdy jest okradany.

– Nie mogłem!

– Dlaczego?

Nie pozostało nic innego jak wszystko opowiedzieć. Słuchała z zainteresowaniem, gorzej było później.

– Jeśli to prawda, to powinieneś mieć list – odparła po chwili zastanowienia.

– Nie mam, włożyłem go do portfela. Machnęła ręką.

– A więc znowu nieudolna historyjka.

Ręce mi opadły, gdyż zostałem pokonany własną bronią. Przyznaję, że nieraz korzystałem z wyobraźni, aby ukryć przez Ireną różne drobiazgi. Niejednokrotnie szara rzeczywistość obnażała bajeczki, ale tym razem, u licha, mówiłem szczerą prawdę.

– Ja nie kłamię! – krzyknąłem bojowo, lecz Irena z godnością nie zwracała na to uwagi.

– Zrobię kolację – rzekła, idąc do kuchni.

Kiedy zostałem sam, uniosłem się z fotela i macając rękoma za sobą starałem się znaleźć okno. Naturalnie było zasłonięte grubą kotarą, ale już niejednokrotnie siadywałem na szerokim parapecie, podwijając materiał. Tak też i uczynić chciałem i tym razem. Niestety, nie przewidziałem, że okno jest otwarte, a zasłona ledwie się trzyma karnisza. Pod moim naciskiem żabki jęknęły i poleciałem do tyłu. Próbowałem jeszcze szybkim skłonem ratować sytuację, ale paznokcie tylko drapnęły ramię i runąłem jak kamień. Przed oczami mignęło ciemne niebo, a żołądek skoczył do gardła. Przypomniałem sobie, że to jedenaste piętro i tak się tym przejąłem, że nawet nie uświadomiłem, że nie czuję pędu powietrza. Z myślą, że nie chcę ginąć wyrżnąłem o bruk. Huknęło! Czułem, jak łamią się pode mną płyty chodnika, a ich odłamki wylatują w powietrze. Zamknąłem oczy. Spokój. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem był mój tors całkowicie wbity w podłoże. Nóg nie było widać spod przysypujących je resztek betonu. Jak okiem sięgnąć wszystkie płyty były wyważone ku górze, szczerząc przybrudzone ziemią krawędzie.

– Nieśmiertelność – powiedziałem do siebie i zachichotałem. – Niezła rzecz.

Wygrzebałem się z gruzu i potoczyłem wzrokiem. Dopiero na drugim końcu ulicy dostrzegłem żywą osobę. Cherlawy mężczyzna prowadził na smyczy małego ratlerka. Pasowali do siebie. Zostawiając lej jak po bombie lotniczej, co zresztą było szczególnie udaną nazwą, poczłapałem do windy. Kiedy wchodziłem na klatkę, usłyszałem za sobą krzyki i ujadanie psa. Nigdy bym nie przypuszczał, że wpadnięcie do dołu może wywołać w człowieku tyle emocji.

– Kiedy ty wyszedłeś? – spytała Irena, otwierając drzwi po raz drugi w ciągu dziesięciu minut

– Wypadłem przez okno.

– Idiota – powiedziała, prowadząc mnie do pokoju.

Za progiem wrosła w parkiet Faktycznie, widok był nieszczególny. Oberwana kotara zwisała bodajże na jednej żabce, a reszta walała się po podłodze.

– Dobrze, że nie wypadła ze mną przez okno – zaśmiałem się figlarnie.

Gdybym wiedział, jaką burzę to wywoła, z pewnością nie powiedziałbym ani słowa. Irena ma tę przykrą cechę, że kłóci się rzadko, ale jak zacznie, to końca nie widać. A więc dowiedziałem się, że jestem pozer, bufon, idiota, łamaga, pisarz od siedmiu boleści i tak dalej. Zagotowało się we mnie. Podniosłem leżący na stole obok półmiska z wędlinami ostry nóż i na jej oczach z całej siły wbiłem go we własny brzuch. Irena zamilkła. Nóż brzęknął i ułamane ostrze wbiło się w oparcie krzesła.

– Jak to zrobiłeś? – spytała zaciekawiona, macając po mym gołym ciele.

Najwyraźniej spodziewała się znaleźć pod koszulą metalową paterę, albo co najmniej kawałek żelaza. Czując jej palce zerknąłem na tors. Był cały. Ująłem widelec i obserwując z uwagą przedramię, postukałem nim. Zęby nie dochodziły do skóry, zatrzymując się odrobinę wcześniej.

– Widzisz? – powiedziałem do Ireny. – Nic mi nie można zrobić.

Uśmiechnęła się drapieżnie i ugryzła rękę. Aż dreszcze poczułem, gdy krzyknęła.

– Czymś tak utwardził skórę? – wymamrotała trzymając się za usta. – Miałam wrażenie, że gryzę kolanko kaloryfera.

– To ten talizman.

– A tam… głupi jesteś – odparła i poszła do łazienki obejrzeć w lustrze, czy nie poniosła uszczerbków w uzębieniu.

Siadłem przy stole i grzecznie czekałem aż wróci. Przedtem jeszcze zawiesiłem kotarę.

Do domu wróciłem przed północą. Irena nie stawiała przeszkód, mówiła, że jest strasznie śpiąca. Kto zrozumie kobiety? Może rzeczywiście była zmęczona.