Tym razem pilot krążył nisko i powoli, tak że po otwarciu drzwi zaczęło tylko głośno świszczeć. Pęd powietrza nie pozwalał im się rozewrzeć nad oścież. Smagły zerknął na zegarek i mruknął, że mam jeszcze piętnaście sekund. Kiedy minęły, dwóch rosłych niedowiarków chwyciło mnie pod rarmona i z siłą godną pozazdroszczenia cisnęło w szczelinę. Jeszcze nad głową zawyły przelatujące śmigła, ale już otoczyła mnie cisza i spokój. Przypominając przeczytane wiadomości o spadochroniarstwie rozłożyłem jak najszerzej ręce i nogi, dzięki czemu przestałem koziołkować. Tak jak przy spadku z okna, nie czułem pędu powietrza. Światła pode mną zastygły tak jakbym zawisł między niebem a ziemią. Wystarczyłoby zamknąć oczy, a człowiek usnąłby momentalnie. Uśmiechnąłem się z rozrzewnieniem. Raptem horyzont skoczył ku mnie i z lodowatym spokojem stwierdziłem, że spadam na duży oświetlony budynek. Pokręciłem głową na boki i upewniłem się, że to dworzec lotniczy. Przed nim, w świetle lamp stało kilka samolotów odrzutowych. Ich sylwetki rosły w zastraszającym tempie. Wyglądało na to, że pikuję prosto na dach tarasu widokowego. Przed samym zderzeniem przymknąłem oczy. Łomot przeszedł moje oczekiwania. W chmurze pyłu, z kilkunastoma kilogramami betonu pod plecami wylądowałem na czymś szklanym. Trzaskowi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało. Delikatnie rozwarłem powieki.

Leżałem w szczątkach dużego kontuaru pośród rozgniecionych sałatek, śledzi i plasterków żółtego sera. Spod nóg ciekły strużki czerwonego wina. Trzaskówi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało Delikatnie rozwarłem powieki.

– Niech się pani nie boi – powiedziałem i zaraz umilkłem, gdyż barmanka przewróciła i osunęła się na podłogę.

Próbowałem ją podtrzymać, ale ręce utytłane w majonezie nie na wiele się zdały.

Jak łatwo się domyślić, znajdowałem się w barze. Nie było tu nikogo, ale powywracane krzesła i rozpłaszczone na szybie twarze świadczyły, że konsumenci musieli salwować się nagłą ucieczką. Obok jednego ze stolików spostrzegłem nawet kule inwalidzkie. Czyżby cudowne ozdrowienie? – pomyślałem. Coś sypało mi się na głowę. Był to tynk ze sporej dziury, jaką wybiłem w suficie. Miała ze dwa metry średnicy.

– Co to za granda? – ryknął czyjś głos.

Obejrzałem się. W wejściu stało dwóch policjantów z bronią gotową do strzału. Przed nimi stał niski facet w randze porucznika. To on tak wrzeszczał.

– Unieś ręce draniu! – pienił się. Posłusznie uczyniłem to.

– Wyłaź z tego szkła!

– Nie wygramolę się trzymając ręce w górze.

– Nie filozofować! Wyłazić! Otrzepując spodnie przekonałem się, że tkwiłem w galaretkach z drobiu.

– Obszukać go! – ryknął mój dręczyciel.

Jeden z policjantów, z wyraźnym obrzydzeniem spełnił polecenie, jak mogąc, unikając tłustych plam.

– Skąd tu się wziąłeś?

Uznałem, że należy mówić prawdę.

– Wyrzucono mnie z samolotu.

– Z samolotu mówisz… – porucznik powtórzył jak echo.

Widać było, że na pozór wytłumaczenie jest całkiem logiczne.

– Jak z samolotu? – opamiętał się, – Przecież rozwaliłoby cię na kawałki?

– Jak widać miałem szczęście.

– Szczęście… – pogrodził mi kułakiem- Ja znam was terrorystów, wy jesteście niezłe ptaszki. Kajdanki!

Skrępowano mnie.

– Jak przyłożę ci parę razy, to od razu wyśpiewasz co za bombę podłożyłeś na dachu.

– Jaką bombę?

– Chyba nie powiesz, że potknąłeś się i sam dziurę w stropie wybiłeś?

Zarechotał z własnego dowcipu.

– Zaprowadzić go do punktu przetrzymań!

Szturchnięcie w plecy świadczyło, że mam iść za najwyższym z policjantów. Kiedy mijaliśmy tłum ciekawskich przy wyjściu, jakaś starsza kobieta zaczęła krzyczeć.

– Zostawcie go, to sam archanioł Gabriel – gestykulowała parasolką. – Nie ruszajcie go, bo przyjdą jego hufce.

Rodzina kobiety nerwowo próbowała ją uspokoić. Zacięta w wysiłku myślowym twarz porucznika stanowiła dla mnie błogi balsam. Wyglądało, że zastanawia się, czy archanioł Gabriel nie jest przypadkiem pseudonimem terrorysty.

– Ręce na ścianę – mruczał policjant – szerzej nogi, nie ruszaj się.

Widać było, że w przeciwieństwie do pomcnika nie zależało mu na gwałtownych ruchach.

– Chcesz zapalić? – spytał. Pokręciłem przecząco głową.

– Dziękuję, nie palę!

Mruknął, że i takich zboczeńców widział.

Znajdowaliśmy się w małym pokoiku, dwa metry na dwa, i czekaliśmy na dalsze instrukcje. Ze słów policjanta wynikało, iż znajduję się w Sorendo. Porucznik poszedł dowiedzieć się od czynników nadrzędnych, co ma ze mną uczynić. Najwyraźniej obawiał się, że wyrwanie dziury w suficie może stanowić wstęp do większej akcji. Otwierane z łomotem drzwi obwieszczały jego powrót.

– Jak ty się nazywasz? – wrzasnął i chyba był to jedyny ton, jakiego używał.

– Dawid Stone. Mruknął coś z niedowierzaniem.

– Twierdzisz, że zostałeś wyrzucony z lotu B-431?

– Nie wiem jaki był numer lotu, ale to prawda.

Spojrzał na policjanta, jakby potrzebował świadka do kwestii, którą zaraz wygłosi.

– Panie, albo pan jesteś wariat, albo ja.

Pokiwałem głową na znak, że połowicznie się z nim zgadzam. Westchnął i wyprowadził mnie z pokoju. Tym razem kajdanek mi nie założono.

Szliśmy spokojnie, ramię w ramię, hallem pełnym ludzi; po prawej stronie mieściły się kioski z pamiątkami i niewielkie sklepy, gdzie można wydać ostatnie pieniądze przed odlotem. Nad jednostajny hałas co chwilę wybijał się wdzięczny głos z megafonu. Każda zapowiedź poprzedzana była sygnałem, podobnym trochę do melodii wygrywanych przez pozytywki. Mijając rzędy wózków bagażowych, weszliśmy na schody., Krótki korytarz, i drzwi otworzył nam mężczyzna w mundurze policyjnym. Prowadzony, przez dwóch stróżów prawa, zostałem odtransportowany do dużego pokoju, którego całą jedną ścianę stanowiła szyba. Świtało i mogłem rozróżnić szczegóły leżącego przede mną lotniska. Do krzesła, na którym mnie posadzono, podszedł mężczyzna w cywilu.

– Moje nazwisko King, kapitan King. Dowodzę tym sztabem kryzysowym.

Zatoczył łuk ręką wskazując na grupkę około dziesięciu osób znajdujących się razem z nami w pomieszczeniu.

– Miło mi, Dawid Stone. Podaliśmy sobie ręce.

– Twierdzi pan, że wyrzucono pana z samolotu?

– Tak, zrobili to ludzie, którzy porwali ten krążący nad lotniskiem samolot.

– On już nie krąży. Pozwoliliśmy im wylądować – zafrasował się. – Jednego tylko nie rozumiem, jak pan przeżył upadek z takiej wysokości.

– Sam nie wiem – odparłem, maniacko wpatrując się w nogę od stołu.

Policjant, który mnie przyprowadził nachylił się nad nami.

– Może strop miał wadę, jakieś otwory, tak że się poduszka w nim zrobiła.

Był to absurd, lecz głośno wyraziłem entuzjazm.

– Tak, to całkiem możliwe.

Kapitan nie był przekonany.

– Terroryści zawiadomili nas, że wyrzucili człowieka – mamrotał pod nosem. – Mamy świadka, który widział jak coś spadło na dach, potem widziano pana już w barze. Nazwisko również się zgadza ze spisem, jaki otrzymaliśmy od biura lotniczego – zamrugał oczami. – Wygląda na to, że pan mówi prawdę.

– Cieszę się, że nareszcie ktoś mi uwierzył.

– Tego jeszcze nie powiedziałem.

– Ale jest pan gotów założyć.

– Powiedzmy…

Założyłem nogę na nogę.

– A więc proszę posłuchać, co ja wiem. Kiedy doszedłem do tego, że wszyscy pasażerowie są terrorystami, kapitan jęknął i nieomal przyklęknął.

– Jest pan tego pewien?

– Całkowicie.

Zabulgotał radośnie i pobiegł do swoich kolegów. Słyszałem jak kilka razy powtarzał: tylko załoga, tylko załoga. Nie interesowałem się tym gdyż robiłem się coraz bardziej senny. Miłe mrowienie rozchodziło się po całym ciele. Kiedy głowa już zaczęła opadać na piersi, kapitan potrzasnął mną gwałtownie.

– Niech pan nie zasypia – wyszeptał z szatańskim uśmiechem. – Zaraz zaczynamy akcję.

– W jaki sposób? – wymamrotałem.

– Po wylądowaniu samolotu wysłaliśmy tam mechaników, niby dla sprawdzenia kół i podwozia. Trochę pomajstrowali i mogliśmy, powiedzieć terrorystom, że ich samolot nie będzie mógł wystartować. Próbowali nas jeszcze straszyć, ale w końcu zgodzili się przenieść do stojącego na bocznym pasie odrzutowca. Co najważniejsze, poszli na nasz warunek.

Zmrużył chytrze powieki.

– Jaki warunek? – spytałem, wytrzeszczając beznadziejnie głupio oczy.

– Kazaliśmy zostawić załogę samolotu, mówiąc, że na odrzutowcu piloci są wypoczęci i zgłosili się dobrowolnie. To pierwsze chyba ich przekonało, gdyż zdaje się chcą lecieć gdzieś do Afryki.

– Chcecie ostrzelać ich na płycie lotniska? – spytałem ze zrozumieniem.

– Jak będą niegrzeczni… – odpowiedział rozmarzonym głosem.

Stojący przy szybie zaczęli wołać kapitana.

– Nie podejdzie pan do okna? – spytał - Przecież w końcu to pana zasługa.

Podziękowałem za uznanie. Podbiegł do olbrzymiej szyby. Wszyscy pokrzykiwali i entuzjazmowali się, jak na meczu hokejowym. Rozpłaszczeni na szkle głośno komentowali poczynania bandziorów. Biedacy, musieli wyglądać jak bakterie pod mikroskopem. Zawyły przelatujące nisko nad budynkiem helikoptery. Szyby zatrzęsły się jak w gorączce. Plasnęły pojedyncze strzały, potem zaterkotały karabiny. Wykorzystując fakt, iż wszyscy zapomnieli o mojej skromnej osobie, uniosłem się z krzesła i chyłkiem ruszyłem ku wyjściu. Nie miałem najmniejszej ochoty na ujawnienie policji moich zdolności. Szkoda było na to czasu. Policjantowi stojącemu przy drzwiach korytarza grzecznie się ukłoniłem. Nie zwrócił na to uwagi, gdyż przez okratowane okienko próbował cokolwiek dojrzeć na płycie lotniska.

Minąłem hall, gdzie w asyście próśb spikerki o zachowanie spokoju, rozgrywała się scena ogólnej histerii. Najgorsza była wycieczka emerytów, która piszcząc domagała się wyprowadzenia na taras widokowy, gdyż chciała pooglądać strzelaninę. Ominąłem ich i wyszedłem na parking przed gmachem. Pierwszą napotkaną taksówką pojechałem do hotelu, gdzie nikt nawet nie pytał o moje personalia. Kazałem zbudzić się po południu.