Patrzyliśmy z Cobbem na siebie w milczeniu. Lekko drgał mu lewy policzek. Znów położył rękę na moim ramieniu.

– Jesteś przemoczony, idź odpocznij. Wpadnę do ciebie po kolacji i z kimś zapoznam – pchnął mnie dłonią.

Otumaniony obróciłem się w nadanym mi kierunku.

– Filip! – zawołał jeszcze. Gdy odwróciłem głowę, uśmiechnął się satanicznie i teatralnym szeptem powiedział:

– Wiem już, jak stąd można uciec. Zapamiętaj to – przymrużył oko i poszedł w głąb korytarza.

Dopiero w pokoju przypomniałem sobie,. że jestem przemoczony.

Zgodnie z obietnicą przyszedł koło ósmej. Miał na sobie koszulę nie pierwszej świeżości, o zbyt małych guzikach najrozmaitszych kolorów. Niewiele mówiąc, poprowadził mnie korytarzem, a potem schodami na niższe piętro. Zanim zapukał do drzwi, powiedział parę słów szeptem:

– Nie pozuj! Bądź sobą, to cię polubi.

Pewności nie mam, ale jestem święcie przekonany, że już wtedy zdawał sobie sprawę czym możemy się stać dla siebie, ja z Jolą. Gdy ujrzałem ją pierwszy raz, siedziała sama w pokoju, robiła na drutach, zerkając od czasu do czasu na telewizor. Miała ciemnoniebieskie, wpadające w zieleń oczy, figurę, którą wyraźnie uwydatniał obcisły fason wełnianej sukni, giętką i pełną. Drobne stopy i nogi o łydkach rasowej klaczy. Spodobała mi się, mało, zachwyciła od pierwszego spojrzenia. Nie pamiętam już gdzie Cobb ją poznał i jak mnie przedstawił. Wiem tylko, że świadomie wyszedł po niecałej godzinie, zostawiając nas samych sobie. Mówiliśmy o wszystkim, badając i rozgryzając się nawzajem. Ona, w przeciwieństwie do mnie, nie unikała tematu naszego pobytu na wyspie. Wiedziała sporo, a domyślała się jeszcze więcej. Nie powiedziałem jej wszystkiego, nie wtedy. Śmiała się w cudowny sposób, spontanicznie, wkładając całą duszę w swoją radość. Potrafiła momentalnie przejść z nastroju na pozór ponurego do gwałtownej, szczerej wesołości.

Kilkakrotnie złapałem się na tym, że staram się położyć dłoń na jej ręce czy ramieniu, ale za każdym razem trafiałem na pustkę bądź oparcie kanapy. Figlarne ogniki w oczach świadczyły, że nie był to przypadek.

Była inteligentna, nie w sensie zarozumiałej, komputerowej maszynki, wprost przeciwnie. Wielu rzeczy, o których opowiadałem nie znała i z cichym zachwytem słuchała nowości. Ale wystarczył moment, abym przybrał trochę zarozumiały, bądź pewny siebie ton, a już jednym celnym zdaniem obalała mnie na ziemię Później nazwałem to mądrością życiową i zabójczą intuicją. Miała ją.

Dlatego też tego pierwszego wieczoru wyrzuciła mnie od siebie właśnie w chwili, gdy zaczęło mi się wydawać, iż jestem w jej typie. Na pożegnanie zburzyła moje włosy i śmiejąc się zamknęła drzwi.

Oszołomiony i rozpierany dawno zapomnianą radością, wróciłem do pokoju. Leżałem długo w nocy nie mogąc zasnąć. Zapomniałem, że mogą istnieć takie dziewczyny. Otrzaskany przelotnością uczuć, powszedniością gestów zrozumiałem, że napotkałem fenomen, coś jedynego w swym rodzaju; w każdym razie dla mnie.

Następnego dnia do południa praca, mimo bezcelowości, szła jak po maśle. W czasie obiadu nastąpił przełom. Wyszedłem wcześniej od innych i zacząłem przechadzać się po budynku, mając nadzieję, że napotkam ją wcześniej, czy później. Do jej pokoju nie odważyłem się pójść. Niestety, mimo wydeptania kilku kilometrów podłogi, nie napotkałem szukanej twarzy. Cobb też gdzieś zniknął. Podejrzewałem go, iż wykorzystując znajomości u ochrony wyszedł na zewnątrz. Przez okno widać było, iż deszcz pada bez przerwy cały dzień. Parszywy klimat.

Po kolacji czując się tak, jakbym połknął garść błota, poszedłem do baru. Wszyscy pili tu na umór. Nic dziwnego, przy tak niskich cenach, aż się o to prosiło. Kilku najbardziej ponurych facetów wyglądało na rekonwalescentów z pawilonu. Alkohol robił równie dobrą robotę jak brom, widać to było na pierwszy rzut oka. Najstraszniejsza była cisza, w jakiej wszyscy doprowadzali się do stanu nieprzytomności. Żadnych rozmów, śmiechów, bądź przekomarzeń, tylko twarde i tępe zdecydowanie aby się urżnąć. Nic dziwnego, że z biblioteki nikt tu nie korzystał.

Nie pijąc ani kropli wyszedłem na korytarz i po chwili dotarłem do pokoju na parterze. Radość, z jaką mnie powitała nasuwała przypuszczenie, że nie była całkowcie pewna wizyty. Skórę na delikatnych kościach policzkowych pokrył blady rumieniec. Otwarta książka świadczyła, że czytała. Znów siedliśmy naprzeciwko siebie i mówiliśmy. Mogło mi się zdawać, ale dzisiaj w jej oczach, w głosie było coś innego, bardziej osobistego. Coś, co z reguły trzyma się głęboko schowane w zakamarkach duszy i tylko czasami okazuje komuś, jednemu. Zdawała się nie dostrzegać, iż już od paru minut trzymam rękę na jej dłoni. Nie ruszałem palcami. Wydawało mi się to zbędne, burzące przyjemność, jaką czerpałem z ciepła ręki.

Tego wieczoru Jola mówiła o sobie, wylewając olbrzymi zapas słów nagromadzony w czasie tygodni odosobnienia. Nie starałem się być partnerem w dyskusji, wolałem słuchać i uśmiechać się od czasu do czasu. Mój Boże! Nigdy bym nie przypuszczał, że pewne rzeczy mogą mnie jeszcze bawić. Było już dobrze po północy, kiedy to się stało. Ostatnim błyskiem intelektu pojąłem, że przestaję rozumieć co do mnie mówi. Krew dudniła w uszach.

– Jola – powiedziałem – nie masz pojęcia, jak się cieszę, że się spotkaliśmy – zachichotałem. – Temu draniowi Rolandowi powinienem postawić dużą wódkę.

– Tylko uważaj, on ma wszelkie cechy na przyszłego alkoholika – odparła, patrząc z uwagą na moje manewry.

Aby być bliżej przyklęknąłem na jedno kolano.

– Lubisz mnie trochę?

– Tak, tylko nie chcę, abyś mówił przez zęby.

Na moment powstrzymałem moje wędrujące ręce.

– Wcale nie mówię przez zęby – powiedziałem z takim skurczeni szczęk, że aż się obydwoje roześmieliśmy.

Ręce drżały mi jak nowicjuszowi.

– Podobam ci się? – spytałem, czując przez sweter sprężystość jej ciała.

– Tak – chwyciła moje dłonie – ale nie psuj wszystkiego.

Poczułem zapach, jej zapach. Nie używała perfum, nie musiała.

– Kocham cię – szepnąłem i zanurzyłem się głową tam, gdzie sweter krył unoszące się w rytm oddechu pełne piersi.

Moje dłonie szukały, pieściły i obejmowały w zafascynowaniu nowością. Szarpnięcie i dostałem w twarz dwa razy. Mocno.

– Wyjdź natychmiast! – krzyknęła zrywając się z kanapy.

Stałem nic nie rozumiejąc. Wypchnęła mnie za drzwi i głośno trzasnęła zasuwką.

Po pół godzinie siedzenia na ławce w korytarzu poszedłem do baru i kupiłem pół litra. Siedząc u siebie w pokoju, patrząc na własne nogi, ze świadomą premedytacją urżnąłem się w sztok.

Następny dzień przesiedziałem w pracowni. Mój pogląd na świat ulegał tak kolosalnym zmianom, że zapomniałem o wyspie, chorobie i całym tym cholernym bałaganie.

Wieczorem, na korytarzu, ona zaczepiła mnie pierwsza. Ani słowem nie wspomniaia o tym, co się zdarzyło. Ponownie znalazłem się u niej w pokoju i tak jak pierwszego dnia wyleciałem w chwili, gdy zaczynało mi się coś tam wydawać. Tym razem przy pożegnaniu zapięła mi guzik przy koszuli.

Kilka następnych dni minęło podobnie. Mniej więcej po tygodniu, kiedy zaczynałem się przyzwyczajać do sytuacji, zaraz po przyjściu pchnęła mnie na fotel i demonstracyjnie zamknęła zasuwkę. Następnie opierając ręce na moich ramionach powiedziała parę rzeczy na mój temat. Potem zgasiła światło i tej właśnie nocy zrozumiałem, iż spotkałem dziewczynę życia.

XI

Keler, Kowen i Risch siedzieli razem od paru godzin. Sekretarz był szczególnie zrównoważony. Risch przez ostatnie dni miał okazję pojąć, że nie przypadkiem ten człowiek piastuje swoją funkcję.

– Podsumowując – mówił powoli, dobitnie akcentując poszczególne słowa – przesłuchania i rekonstrukcja wypadków jednoznacznie ustaliły, że sto nasion Heliozy rzeczywiście zostało zgubionych na lotnisku „Betley'a". Mimo ogłoszeń i innych form kontaktów z przypadkowym znalazcą, ten się nie zgłosił. Racje stanu nie pozwalają na otwarte ogłoszenie całej sprawy, przede wszystkim dlatego, iż nie ma pewności, że odniesie to skutek. Groziłoby to nieobliczalną paniką. Tak więc, mimo znalezienia i odosobnienia wszystkich potencjalnych chorych, celu nie udało się osiągnąć. Mówiąc alegoriami, jeden z naszych potoków umknął nam z rąk. W takiej sytuacji nie wolno podejmować ryzyka.

Umilkł, gdyż Kowers przechylił się do przodu, jakby chciał coś powiedzieć. Ale on sięgał tylko po butelkę wody mineralnej.

– Właśnie – Keler jak zahipnotyzowany patrzył na pijącego. – Pan, profesorze Risch, czytał nam przed chwilą prognozę biegu wypadków, jakie by nastąpiły, gdyby chociaż jedna osoba uległa chorobie. Liczba czterech milionów zgonów w pierwszym tygodniu, z dalszym ich wzrostem w dniach następnych jest możliwością, jakiej za wszelką cenę musimy uniknąć. Powtarzam, za wszelką cenę!

Risch był blady i wyglądało na to, że zaraz zwymiotuje.

– Powtarzam raz jeszcze. Prezydent zrzucił ciężar podjęcia decyzji na nasze głowy. Mówił dużo na temat wszechstronnego przeanalizowania sytuacji, ale wiadome jest, że zaakcentuje każdą decyzję. Więc jaka ona będzie?

Kowers westchnął.

– Jestem za unieszkodliwieniem tych ludzi.

– To będzie morderstwo – powiedział cicho Risch.

– Pan, lekarz, specjalista tak mówi? – Keler chciał mieć jednomyślną decyzję, albo posługiwał się maksymą: zbiorowa odpowiedzialność to żadna odpowiedzialność.

– Dobrze – Risch schował twarz w dłoniach – zgadzam się. Niech tak będzie.

– A więc zadecydowaliśmy – odparł Keler ocierając czoło. – Ja zajmę się opinią publiczną, rodzinami. To trzeba delikatnie rozegrać. Niestety, będzie to nas trochę kosztować.

Nikt się nie odezwał.

– Czy pan, panie Risch zajmie się szczegółami?

Risch rozpaczliwie ruszał powiekami, zanim zrozumiał co Keler ma na myśli. Skinął głową.

– Sądzę, że należy zakończyć tę przykrą sprawę w ciągu pięciu dni, dla dobra ogółu – dodał sekretarz, nie mogąc się nie podeprzeć czynnikiem nadrzędnym.