Wydawało się, że padną jeszcze jakieś słowa, ale na szczęście był to już w zasadzie koniec narady.

XII

Wróciliśmy z Jolą ze spaceru, gdzie znaleźliśmy cudowne miejsce. Osłonięte od wiatru, z falami walącymi w skały pod stopami, akurat pasowało do naszych nastrojów. Owinięci płaszczem opowiadaliśmy tam tylko dla siebie stworzone historie, czekając na decyzje co do naszego przyszłego losu. Byliśmy optymistami i było to normalne, gdyż zakochani zawsze są tacy.

Rischa zastałem w pokoju. By! tak przejęty, że nawet nic pozwolił mi zdjąć płaszcza.

– Pojutrze wieczorem likwidujemy wyspę – zaczął. – Taka zapadła decyzja.

– To znaczy, że wracamy do domu?! – było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Risch spojrzał na mnie błagalnie.

– Nie, Filipie – pokręcił głową. – Uznano, że należy ich wszystkich… zabić – głos mu drżał.

Usiadłem, mając idiotyczne przeświadczenie, że taką scenę już kiedyś w życiu widziałem.

– Zwariowaliście?!

Patrzył na mnie swoimi oczami krótkowidza i wyglądał jakby się miał za chwilę rozpłakać.

– Zaginęła część nasion Heliozy. Nie można pozwolić na najmniejsze ryzyko, że ktokolwiek z tych ludzi zetknie się z nimi. A trzymać ich tutaj w nieskończoność nie można. Lepiej zrobić to wcześniej.

Chyba tylko instynkt podszepnął mi, że należy siedzieć spokojnie. Ależ z jaką rozkoszą chwyciłbym go wtedy za gardło, zrzucił na podłogę i walił tą żałosną mordą o ścianę, aż by cały obryzgał się krwią i mózgiem. Robiło mi się niedobrze. Nie słyszałem nawet co mówi.

– Słyszysz Filip? Leć ze mną. Nie ma powodu abyś asystował przy tym do końca, a to już jest koniec, rozumiesz?

Potrząsnąłem głową.

– Nigdzie nie jadę. Zostaję tutaj.

– Na co ci to. Obydwaj wiemy, że starałeś się, ale badania, które robiłeś niczego nie wniosły. Przez te parę dni nic się nie zmieni.

Zarzuciłem płaszcz i z całym spokojem stanąłem przy drzwiach.

– Zostaję. Zobaczymy się po wszystkim. Wzruszył ramionami.

– Może masz rację. Nie wiem.

Gdy wychodził, zadałem jedno pytanie.

– Kiedy to będzie i jak?

– Pojutrze wieczorem. Do kolacji domiesza się pewien środek – westchnął. – Przynajmniej będzie bezbolesne.

Zamknąłem starannie drzwi i stanąłem przy oknie. Dojrzałem jego sylwetkę, gdy wsiadał do helikoptera. Milknący łoskot był świadectwem, iż pozbyłem się go na jakiś czas.

Siedzieliśmy w trójkę: ja, Jola i Cobb. Do zmierzchu brakowało niewielu minut. Obecnie wiedzieli już tyle samo co ja.

– Nie ma sensu ujawnianie przed ludźmi ich sytuacji – mówiłem. – Po pierwsze jest nas za

mało, a obsługa zbyt mocna. Po drugie nie są oni zdolni do żadnej zorganizowanej akcji, a tylko taka może przynieść skutek. Pamiętajmy, że pilnują nas pracownicy departamentu. Kwestią minut byłoby przybycie posiłków. Cobb chrząknął.

– Nie mamy technicznej możliwości dostarczenia ich na brzeg. Przy tej pogodzie dla większości byłaby to pewna śmierć.

Silny wiatr wiejący od rana zapowiadał zmianę pogody.

– Trzeba uciec tak, aby możliwie najpóźniej to spostrzegli. – Jola zawsze była konkretna.- Trzeba się dostać do którejś z redakcji stołecznych gazet.

Zgodziliśmy się z nią.

– A więc uciekamy w trójkę – skwitowałem. – Tylko w jaki sposób? Cobb uważnie przecierał szkła okularów.

– Mówiłem wam, że trochę zaznajomiłem się z ochroną – mówił. – Oni lubią wypić. Szczególnie ci, co pilnują przystani. Wiem, że dzisiaj jeden z nich ma imieniny i jestem pewien, że będzie moment, w którym bez kłopotu da się zejść do przystani.

– Ale tam też pilnują.

– Tej nocy nie będą, ręczę wam. Popatrzcie na niebo, zbliża się sztorm.

Miał rację. Było za ciemno Jak na tę porę dnia. Pierwsze bicze deszczu chlasnęły w okno.

– Alkohol i sztorm to za dużo, aby chciało im się uważać.

– Sądzisz, że uda się nam dopłynąć? Głos Joli był troszkę za spokojny.

– Sądzę.

Trzęsącymi się dłońmi wygładziłem serwetę na stole.

– Czym będziemy uciekać, chyba nie ścigaczem?

– Nie. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki, nie wiem czy wiecie, przypływa tutaj kuter rybacki dowożący zaopatrzenie. Wraca zawsze w środy. Jest to solidne bydlątko, swojego czasu zdążyłem mu się przyjrzeć.

– Poradzisz sobie z nim? Kiwnął głową.

– Musimy się spieszyć – dodał. – Przygotujcie się do drogi i nie zabierajcie niczego, poza tym, co można włożyć na siebie. Rzeczy ubierzcie ciepłe, ale nie krępujące ruchów. Idę do nich i gdy stwierdzę, że są gotowi, przyjdę tutaj, do pokoju.

Kiedy wyszedł, Jola spojrzała na mnie takim wzrokiem, że bez słowa przytuliłem ją do siebie. Rozpłakała mi się w ramionach.

Wiatr wył jak wariat. Żelazny uścisk jego porywów dusił za gardło i tamował oddech. Tnący zakosami deszcz oślepiał, odbierając ciepło. Cobb zbliżył się do nas aby lepiej go było słychać.

– Dziesięć minut temu siedzieli wszyscy w środku. Idę się upewnić. Czekajcie.

Oddalił się w ciemność ku jasnym plamom domku strażniczego. Obok niego przebiegała ścieżka, jedyna droga, którą przy tej pogodzie można zejść do przystani. Oślizgłe kamienie zbocza były gwarantowanym samobójstwem dla każdego kto chciałby wybrać inną trasę. Jola drżała w moich ramionach.

– To nie ze strachu – szeptała – tak mi jest lepiej.

Mnie też było lepiej. Deszcz ustał na moment, kiedy Cobb szarpnął mnie za rękaw. Jak duch wynurzył się z ciemności.

– Szybko – powiedział.

Starając się nie poślizgnąć zbiegaliśmy w dół. Mijając domek słyszeliśmy odgłosy pijackiej awantury, chyba się tłukli. Miałem nadzieję, że nie za mocno i że nie ściągną na nas uwagi. Podziwiałem Cobba. Był już po czterdziestce, na pozór dystyngowany pracownik handlu, a ruchy miał jak komandos, bądź traper. Sądziłem, że wiele ciekawych rzeczy znalazłbym w życiorysie tego człowieka.

Wreszcie przystań. Tu wiatr prawie nie dochodził. W słabym świetle jedynej latarni dostrzegłem fale na wodzie. Wyglądała jak misa z gęstą oliwą niesiona w drżących rękach olbrzyma.

Łódź była nieduża, ze sporym pokładem i kabiną na końcu rufy. Poza trójką ludzi i kołem sterowym praktycznie nic więcej nie mogło się tam pomieścić. Na pokładzie stało parę skrzynek. Wyglądały na nie rozładowaną część transportu. Nie przywiązaliśmy do nich większej uwagi. Kuter nie był w ogóle zabezpieczony, tak że po zrzuceniu dwóch cum byliśmy wolni. Kabina po zamknięciu była nawet przytulna. Cobb trzymał rękę na rozruszniku, kiedy go powstrzymałem pokazując na domek strażniczy. Pokręcił głową.

– Nie usłyszą. Wiatr.

Zrozumiałem jak wiele będę zawdzięczał temu człowiekowi. Motor zaskoczył za pierwszym

razem. Wpłynęliśmy między dwie boje znaczące początek kanału. Lekki zakręt Pełna szybkość i myślałem, że zemdleję widząc to, co ujrzałem.

W blasku rozpalającej niebo błyskawicy zobaczyłem obsypane pianą wodne góry sunące ku nam z zadziwiającym impetem. Nigdy nie sądziłem, że morze jest czarne jak smoła. Wbiliśmy się w wodę, która zalała nas całych. Skrzynki stojące na pokładzie zdmuchnęło jak piórka. Jedna tylko o centymetry minęła kabinę. Palce Joli z zapałem robiły mi siniaki na ramionach. Kazałem jej usiąść na podłodze. Cobb, aby utrzymać równowagę, oparł się o ścianę, kurczowo trzymając koło sterowe.

Kolejna błyskawica i dalsze miażdżące ciosy wiatru. Rufa raz po raz tonęła w pianie, a dziób wyskakiwał ku niebu jak oszalały. Potem następował huk i kuter, nieomal rozłażąc się w szwach, zapadał się w kolejny odstęp między górami wodnymi.

Cobb coś wrzeszczał, chyba dokładnie nie wiedział, z której strony jest ląd. Nic dziwnego. Kuter tańczył na falach schodząc z kursu w najmniej spodziewanych momentach. Pod nami wciąż charczał, dławił się bijąc chwilami śrubą w powietrze silnik. Domyślałem się, że tylko jego praca utrzymuje nas jeszcze przy życia Chciałem pomóc Cobbowi, ale pokręcił przecząco głową. Woda bez przerwy tłukła w okna i już nie wiedziałem czy to fale, czy deszcz.

Potem niebotyczny wał wodny rozbił wszystkie szyby. Nie czując bólu osłaniałem Jolę. Ciężkie, bijące z kilku stron fale z uporem dobijały kuter, ale nie Cobba. Odwrócił się ku mnie i błysnął zębami. Z rozcięcia na czole skapywała krew, zmywana kolejnymi potokami wody. Jeśli tak nie wygląda koniec świata, to znaczy, że nie mam wyobraźni. Fale stawały się jakby mniejsze i bardziej kąśliwe. Rozpaczliwie, co chwilę wywracając się szukałem w kabinie jałdejkolwiek kamizelki ratunkowej. Niestety.

Kolejna błyskawica uświadomiła nam źródło zmian, jakie zachodziły w wyglądzie morza. Brzeg. Ogromna, gęsta masa ciemności z wąską piaszczystą plażą. Fala odrzucała nas z powrotem. Cobb przechylił się na kole starając się dojrzeć obecność skał. Coś krzyczał. Jednak nie dojrzał. Ostry koniec wyskoczył przed samym dziobem, nie dając nam żadnych szans. Jeden trzask i kadłub pękł jak skorupa orzecha. Wyleciałem do przodu, łamiąc swym ciężarem resztki ramy okiennej. Upadku już nie czułem.

XIII

– Odzyskuje przytomność – usłyszałem i otworzyłem oczy.

Byłem rozebrany do kąpielówek i owinięty w suchy, ciepły koc. Leżałem na tylnym siedzeniu jakiegoś samochodu wsparty o Jolę. Jechaliśmy szosą między drzewami. Prowadził Cobb. Poznałem go po głosie.

– Jak się czujesz?

Chciałem powiedzieć, że nieźle, gdy poczułem ból nogi. Dopiero teraz zrozumiałem, że mam ją owiniętą i usztywnioną. Jola wstrzymała moją rękę.

– Masz złamaną nogę i trochę się potłukłeś – wyjaśniła.

– Aha – odparłem. – Boli.

– To normalne – powiedział z przodu człowiek o chyba nieograniczonych możliwościach.

– Która godzina? – spytałem.

– Niedługo będzie świtać – odparł. – Opowiedz mu Jolka, jak tu się znalazł, bo pewnie umiera z ciekawości.

Pogładziła mnie po głowie.

– To on nas wyciągnął, kiedy morze wyrzuciło kuter na skały – mówiła cichym głosem. – Kiedy wciągnęliśmy cię na górę, okazało się, że po drugiej stronie cypla leży mała wioska. Poszedł tam i po godzinie wrócił z samochodem. Nie masz pojęcia jak się bałam. Było tak ciemno, a ty się nie ruszałeś.