– Jasne! Masz tak rozwinięty instynkt, że przeszedłeś przez płot dokładnie w tym samym miejscu co włamywacz sprzed tygodnia, tak samo jak on zarzuciłeś na mur koc, aby się nie pociąć i dokładnie wiedziałeś, które kraty są podpiłowane.

Facet wzruszył ramionami i ze spokojem patrzył, jak Zoltke rusza ku niemu.

– Ty głupi, śmierdzący knocie, jeśli myślisz, że mi zależy na tym, abyś siedział, to się mylisz – mówił jakby od niechcenia. – Chcę tylko się upewnić czy to ty przed tygodniem ukradłeś nasiona ze szklarni, a jeśli tak, to dla kogo?

– Powiesz mi to, rozumiesz?! – syknął Zoltke facetowi w samą twarz. – Powiesz mi kto cię przysłał. Ja to po prostu muszę wiedzieć.

Tamten zaczynał się bać, ale szedł na zaparte.

– Proszę tu podejść – zwrócił się Zoltke do siedzących przy drzwiach. Podeszli.

– Podwińcie mu lewy rękaw i mocno trzymajcie.

Zrobili co kazał i ze zdumieniem patrzyli na jego czynności. Prowincjonalny posterunek w

Karlbone nie był przyzwyczajony do takich metod. Facet zresztą też. Zaczął się już denerwować, gdy Zoltke wyjął z torby strzykawkę i parę ampułek.

– Mam prawo do adwokata – coś sobie przypomniał.

– Nie żartuj – odparł major i ostentacyjnie powoli napełnił strzykawkę.

– Mam nadzieję, że nie dostaniesz zakażenia – dodał wbijając igłę w przedramię. Mimo iż facet wygiął się w uścisku policjantów, trafiła go prosto w żyłę.

– Będziesz za to siedzieć – czkał facet. – I tak wam nic nie powiem.

– Chłoptysiu – Zoltke ujął go pod brodę. – Jeśli myślisz, że był to środek na mówienie prawdy, to grubo się mylisz,

Ręką odesłał policjantów na miejsce. Facet siedział sztywno jakby połknął kij i z niepokojem wsłuchiwał się w organizm.

– Jest to pewien specyfik, który sprawi, że za chwilę dostaniesz zawału serca. Naturalnie nie prawdziwego, ale zapewniam cię, że będziesz się czuł, jakbyś miał ich dwanaście naraz. Czyżby? – spytał dobrodusznie, gdyż tamten ze skurczem bólu na twarzy chwycił się za serce.

– Będzie cię to boleć tak długo, jak ja zechcę. A jeśli uważasz, że przetrzymasz każdy ból, to zapewniam cię, że po paru godzinach tak sobie rozpierdolisz serce, że długo nie pociągniesz. Rozumiesz?

Facet krzyknął przeraźliwie i spadł na podłogę. Cierpiał,, gdyż nogi rytmicznie waliły o biurko. Zoltke spokojnie napełniał w tym czasie strzykawkę zawartością drugiej ampułki. Jeden z policjantów, chyba bardziej nerwowy, wyszedł z pokoju. Zoltke nachylił się nad leżącym.

– Słyszysz mnie, prawda?

Naprężona szyja nieomal że tryskała krwią, a palce jakby chciały wyrwać źródło bólu z piersi. Charczał i skomlał jednocześnie.

– Jeśli mi powiesz teraz wszystko, to dam ci środek – podsunął mu strzykawkę przed oczy. – Zaraz ci przejdzie.

Głowa faceta podskakiwała nierytmicznie, jakby podrzucana na niewidocznych wybojach.

– Zrozum – Zoltke zbliżył usta do ucha leżącego. – Ja muszę się tego dowiedzieć. Jeśli mi nie powiesz, to będziesz kaleką do końca życia. Będziesz już do niczego. No… powiedz czy to ty włamałeś się tydzień temu?

Ślina tocząca się z ust przeszkadzała tamtemu w mówieniu.

– Tak… – powiedział wraz z wielkim bąblem plwociny.

– Dobrze – łagodnie odpowiedział Zoltke. – A teraz gadaj kto cię wysłał. Zaraz ci wstrzyknę odtrutkę.

– Firma „Kipso", wicedyrektor Zayfel, chcieli sami hodować ten kwiat – dyszał. – Oni siedzą w kosmetykach.

Zoltke skinął głową.

– Po co włamałeś się po raz drugi? Twarz miał idealnie siną i grubymi na palec żyłami.

– Chcieli więcej nasion… miałem przywieźć im dwie paczki… jedną zgubiłem na lotnisku.

– Zgubiłeś? Na pewno?

– Jezu! Przecież bym nie kłamał, wszystko ci mówię. Daj zastrzyk ty pieprzony kapusiu! – wyglądało na to, że traci oddech.

Po zastrzyku prawie momentalnie jego ciało rozluźniło się i opadło na podłogę. Dało się wyczuć w powietrzu ostry zapach potu. Zoltke stał przy oknie, kiedy do pokoju wrócił policjant z komendantem posterunku.

– Panie majorze! Niech pan nie stosuje takich metod u mnie. Tak nie wolno.

Patrzył to na Zoltkego, to na leżącego człowieka.

– Jakie metody panie komendancie? Już po wszystkim. Przesłuchanie skończone. Można go zabrać do celi. Pana zmartwieniem niech będzie pilnowanie, a nie ocena mojej działalności. Dobrze?

Leżący ciężko oddychał przez usta. Komendant spojrzał na niego, na leżącą na stole strzykawkę i pokiwał głową.

– Rozumiem. Niech pan się nie martwi, będziemy go pilnować.

Przed wyjściem majora podali sobie ręce.

Wyspa Ormoz znajduje się dwanaście kilometrów od lądu stałego i już na pierwszy rzut oka nie można się spodziewać po niej zbyt wiele. Wysokie grzywacze biją tu zaciekle o skały prawie przez cały rok, a czarny i skalisty brzeg nie pokryty żadną roślinnością, powinien zniechęcić każdego nowo przybyłego. Tylko ktoś o dobrym wzroku i wyjątkowym szczęściu do pogody, może dojrzeć stąd ląd, jeśli wybierze się na brzeg, nie bojąc się wiatru, czy często padających deszczy. Jedyne osłonięte miejsce jest płytką zatoczką, gdzie po bokach na błocie leży zawsze gęsta piana. Wiedzie tutaj umocniony przez beton kilkunastometrowy kanał. W basenie zatoczki mogą się pomieścić dwa, może trzy kutry motorowe. Na samą połać wyspy trzeba się wdrapać ścieżką, biegnącą wydmuchanym przez wiatr żlebem, wciętym w stromy brzeg wyspy. Tam zaś znajdują się budynki postawione prawie sto lat temu przez nie istniejący już zakon Molezów, który jak się okazało, bardziej interesował się przemytem niż medytacjami. Wszystkie ich dobra, jak i samą wyspę przejął przed kilkunastu laty Departament Bezpieczeństwa Narodowego i używał w wiadomym tylko sobie celu. Główny gmach zakończony był wysokim na parę metrów masztem telewizyjnym, oplecionym pajęczyną dodatkowych anten.

Taki mniej więcej widok ukazał się moim oczom, kiedy przywieziono mnie tutaj helikopterem, abym mógł zgodnie z życzeniem Rischa zająć się ludźmi podejrzanymi o chorobę, których postanowiono ściągnąć z całego kraju. W pierwszej chwili wahałem się nad decyzją, ale wieść, że wernisaż Marii był wielką plajtą i świadomość, że szuka ona teraz pocieszenia, stanowiły dla mnie ostateczny argument. Zdobyłem się tylko na jedną rozmowę telefoniczną i sądzę, że stanowić ona będzie dla niej wystarczający pretekst, aby znaleźć sobie nowego adoratora.

Osobą, która rządziła na wyspie był komendant Fligerty, człowiek wyraźnie lubujący się w porządku i mający tendencję do zamordyzmu. Podejrzewałem go o to, że śpi z regulaminem pod poduszką. Już pierwszego dnia po przylocie przyszło mi przeprowadzić pierwszą z nim rozmowę.

– Panie Fligerty, proszę powiedzieć, ile osób może pomieścić ten budynek, przy zapewnieniu znośnych warunków?

Komendant myślał dobre kilkanaście sekund zanim się odezwał.

– Z pewnością trzysta osób tu się zmieści.

– Pańska załoga i personel medyczny liczą w sumie nie więcej niż czterdzieści osób. Skinął głową.

– Pan inspektor Risch przekazał mi listę osób, które mają być przywiezione tutaj na kwarantannę. Jest ich sto osiemnaście. Do tej pory przybyło osiemdziesiąt sześć. Prawda?

Mówiłem tak ładnie, że nie sądziłem, iż wyczerpię jego cierpliwość. Był jednak człowiekiem konkretnym.

– W porządku. Sądzę, że wiem o co chodzi. Chce się pan spytać, dlaczego w jednym z pawilonów trzymamy ponad dwadzieścia osób, nie pozwalając wychodzić im na zewnątrz.

– Zgadza się.

– Niech pan posłucha. Moim osobistym przełożonym jest sekretarz Keler i jego decyzje muszę wykonywać. Osoby, o których mówimy, przy próbie dostarczenia ich tutaj, stawiały opór i nie chciały zgodzić się na izolację. Nie znam szczegółów, ale wiem, że ich obecność u nas jest konieczna. Mam rację?

Potaknąłem, czując niesmak do całej tej sprawy.

– Dlatego kazano mi trzymać ich w zamknięciu. Poza tym opiekują się nimi lekarze.

– Opiekują?! – wydąłem wargi. – Przecież oni trzymają ich na środkach oszałamiających. Równie dobrze mogliby ich związać.

Fligerty głośno wytarł nos i uśmiechając się do siebie, schował chusteczkę.

– Panie profesorze, powiedzmy sobie szczerze, przysłano pana tutaj nie do opieki nad pacjentami, ale do robienia jakichś tam badań. Niech pan to robi, a resztę zostawi nam, bo my jesteśmy odpowiedzialni za tych ludzi.

Pożegnałem się oschle i wyszedłem na korytarz. Nowo przybyłych łatwo dawało się rozróżnić po niepewnych minach i zagubionym spojrzeniu. Oficjalnie powiedziano im, że choroba, na którą zapadł Cobb na campingu przed dwoma miesiącami, była rzadko spotykaną odmianą, tu wymieniano łacińsko brzmiącą nazwę, i ze względu na to, że okres inkubacyjny może przeciągnąć się do pół roku, taki czas muszą zostać pod opieką lekarską. Żadne wizyty ani kontakty telefoniczne nie wchodziły w rachubę. Zgodzono się jedynie na listy. Zapewniono ich, że nie będą mieli najmniejszych kłopotów z pracą, gdyż opiekę nad nimi miał przejąć minister tego resortu. Również przydzielono człowieka, który miał dbać o ich interesy bankowe i urzędowe. Tego, że wszystkie pisma i listy były starannie cenzurowane, nie mówiąc o tych, które przychodziły z zewnątrz, już nikt nie musiał wiedzieć. Co bardziej ciekawskich straszono przepisami zdrowia, mamiono obficie zaopatrzonym barem, biblioteką bądź salą gier. Tych najbardziej zadziornych i dociekliwych odizolowywano od ogółu i umieszczano w bocznym pawilonie, gdzie całymi dniami leżeli naszpikowani środkami psychotropowymi. Ale nie zdarzało to się zbyt często. Chociażby dlatego, że wszystkich ludzi już zawczasu podzielono na cztery grupy nie mające praktycznie kontaktu z sobą.

Ja mogłem się poruszać po całym terenie, ale sugerowano mi niedwuznacznie, że moje miejsce jest w pracowni. Tam też i większość czasu spędzałem. Mając do pomocy asystenta i dwóch analityków, sporządzałem zestawy i próbowałem jeszcze coś wyssać z materiałów zebranych w laboratorium. Ono samo już nie istniało. Podobno poza niewielkim uszkodzeniem pobliskiej bazy, wybuch przebiegł bez zarzutu. Niestety, wszelkie analizy porównawcze, dodatkowe odczyty nie przynosiły nic nowego. Naturalnie, wiedziałem coraz więcej o budowie mutanta, o zmianach chorobowych, ale nie mogłem wpaść na trop jakiegokolwiek przeciwśrodka. Swoją drogą, od momentu, kiedy uznano, że nie będzie się przeprowadzać doświadczeń na aktywnym wirusie domyślałem się bezowocności dalszych działań. Ale sam przyznawałem, że ryzyko było zbyt wielkie.