AKT IV

Bigos zjedzono przy palących się żarówkach. Na dworze królowała już ciemność. Silny wiatr zapowiadaj burzę od paru godzin, ale burza się nie spieszyła, nie było nawet deszczu. Gdy stół został uprzątnięty, gdy czyste popielniczki i pełne karafki zawładnęły blatem – hrabia wykorzystał sposób mecenasa Krzyżanowskiego, pukając w szkło oczkiem sygnetu, by zgasić gwar. A kiedy zapadła cisza – odezwał się głosem trochę niepewnym, bojaźliwym, chwilami łamiącym się, lecz nie histeryzujące:

– Panowie… Panowie, winienem… winienem teraz przejść do najtrudniejszej części propozycji Mullera… to znaczy żądania Mullera… Bo ta decyzja, którą… którą właśnie podjęliśmy w sprawie trzech… w sprawie czterech zakładników… to połowa decyzji… A nawet nie polowa – to jedynie wstęp do sprawy dużo trudniejszej…

Po raz kolejny grobowa cisza owładnęła salą. Słychać było tylko alergiczny katar Krzyżanowskiego, gdyż mecenas nie mógł oddychać bez lekkiego świstu. Razem z dymem rozprzestrzeniał się wokół głów strach – przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwał się pierwszy:

– Więc to jeszcze nie koniec?…

– Coś mi wygląda na to, że dopiero początek! – sapnął Malewicz.

Hanusz wbił się wzrokiem w twarz Tarłowskiego:

– Panie hrabio… -Tak?

– … Panie hrabio, pan nam powiedział, że Muller chce wziąć pieniądze za czterech zakładników!

– On żąda nie tylko pieniędzy… Twierdzi, że musi mieć dziesięciu zakładników…

– Że musi rozstrzelać dziesięciu zakładników, czy tak? – spytał Kłos.

– No… jeśli winowajcy… jeśli sprawcy wysadzenia pociągu nie zgłoszą się sami do jutra rana…

– Wiemy, iż się nie zgłoszą! – przypomniał Malewicz. -… Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, żeby bilans się zgadzał. Dobrze mówię, panie hrabio?

– Tak, dobrze.

Kolejną fazę śmiertelnej ciszy przerwał bolesny głos księdza:

– A wam się wydawało, że uratowaliście cztery żywoty…

Tarnowskiego paraliżował strach, lecz nie mógł czekać dłużej.

– Najgorsze jest to, proszę panów, że Muller żąda, by mu wskazać tych czterech!

– Co?!!!

Ów chóralny krzyk wydało kilka gardeł, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumiał:

– Nie rozumiem, panie hrabio. No… przecież właśnie wybraliśmy tych czterech i wskażemy ich…

Hrabiego uprzedził Krzyżanowski, tłumacząc Godlewskiemu:

– Panie przodowniku – Muller zażądał, by oprócz czterech do wykupienia wskazać również czterech do aresztowania.

– Do zamiany! – pomógł Brus.

– Czyli do rozstrzelania! – spuentował Malewicz.

– I pan przyjął to żądanie, panie hrabio? -zdziwił się Hanusz.

– Ja tylko wysłuchałem Mullera, natomiast przyjąć lub odrzucić to żądanie musimy razem, tutaj i teraz, proszę panów.

– A jeśli odrzucimy?

– Wówczas nie dojdzie do transakcji, cała sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller postawił jako warunek sine qua non.

Malewicz klepnął się dłonią w kolano, niby człowiek rozbawiony świetnym żartem.

– Więc to dlatego… dlatego spotkał nas zaszczyt siedzenia przy rodowym stole Tarłowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczynić odpowiedzialność za zbrodnię odpowiedzialnością zbiorową, przerzucić ją na nasze sumienia!

– Rzeczywiście, panie radco – przyznał Tarłowski. – Na was i na mnie. Sam nie mógłbym tej decyzji podjąć.

– Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmować, bracia! – zagrzmiał Hawryłko, piorunując hrabiego wzrokiem.

Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytaknęło księdzu, kiwając głowami. Lecz wstał tylko doktor. Odsunął krzesło gwałtownie, aż zaskrzypiały klepki pawimentu, i wycedził nienaganną francuszczyzną:

– Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! [1]

l ruszył ku drzwiom bez pożegnania. Ośmielony przez Hanusza Brus wstał także, mówiąc:

– Pan chyba sfiksował, panie hrabio, sądząc, że weźmiemy udział w tym… w tym zabijaniu! Ja również powiadam: pas! Nie akceptuję tej brudnej gry!

Będącego już blisko drzwi Hanusza dogonił zjadliwy głos Mertla:

– Mes felicitations, cher docteur!… Oh, pardonnez moi – cher directeur! [2]

Hanusz odwrócił się zdziwiony.

– Pan mówi do mnie?

– Najwyraźniej tak, bo tylko pan wśród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówię po francusku, bo pan tak ładnie się odezwał tym językiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur! [3]

– O co panu chodzi?!

– Zadziwiające!… Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumiał pan prostego wyrażenia? Złożyłem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!

– Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!

– Dzielą pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestąpi próg i opuści nas, nie chcąc brukać swego sumienia – zatwierdzi pan wyrok na profesora Stasinkę, którego przecież mamy wykupić.

Hanusz przyłożył sobie dłoń do czoła, jakby pragnął sprawdzić temperaturę, i szepnął:

– A nie mówiłem?… Przewidziałem ten zarzut…

– Tak, mówił pan już o tym, i to bardzo rozczulająco, nieomal się popłakałem ze wzruszenia! – ciągnął bezlitośnie Mertel. – Czy teraz będę musiał zapłakać nad pańską niewdzięcznością wobec przełożonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma być takie nieskomplikowane – profesor Stasinka idzie pod mur, a zastępca profesora obejmuje jego fotel, jego gażę, cały jego urząd? Ca m'est bien egal [4] , lecz…

– Jak pan śmie tak mówić?! To podłość, panie Mertel!… Zresztą moja absencja nie zmieni wyniku głosowania.

– Pańska absencja, doktorze – wsparł Mertla Kortoń – zarazi innych nadwrażliwców i spowoduje sekwencję uchylania się od odpowiedzialności dla jakichś prywatnych kalkulacji. Kiedy pan wyjdzie – wyjdzie jeszcze kilku, których już parzą te krzesła, mógłbym ich wskazać bez trudu. I wtedy cała inicjatywa runie, nie uratujemy nikogo.

– Ale i nie zabijemy nikogo! – stwierdził Brus.

– Przeciwnie, zabijemy najwartościowszych, bo nie wydrzemy ich z rąk Gestapo, mimo że los dał nam taką szansę!

– Tylko że jak komuś los daje obok szansę awansu… Cóż, stołek dyrektorski to stołek dyrektorski… – wycedził Mertel, dziurawiąc wzrokiem Hanusza.

– Na miłość Boską, ja nie dlatego! – zaperzył się Hanusz. – Ja po prostu uważam, że… że nie powinniśmy…

– Pan po prostu uważa tak samo, jak pan magister Brus – że panu nie wypada uświnić sobie rączek! – strzelił do lekarza Kortoń. – Że pan nie będzie się bawił w kata! Bo pan jest taki przyzwoity…

– Staram się, panie Kortoń, czego po panu nie widać! – odwinął Hanusz. – Staram się być przyzwoity!

– Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szanowny pan poczmistrz, który żyje tylko dlatego, że kilka lat temu profesor Stasinka operował mu flaki, wyciągając z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy pańskiej pomocy, i może przy pomocy innych wrażliwych, wyśle profesora Stasinkę do grobu, i w ten sposób podziękuje mu za uratowanie życia.

Sedlak nie przejął się tą złośliwością, skwitował ją partyjnie:

– Endecy bredzą z natury rzeczy, ale pan, panie Kortoń, wykazuje zdumiewające kalectwo umysłu nawet jak na endeka!

– To wariat! – uzupełnił Brus.

– Pan też jest czerwony? – zapytał Brusia Kortoń.

– Nie, tylko normalny. A pan chyba naprawdę zwariował! Pana trzeba by przezwać świnią, skończoną świnią, i zrobiłbym to, gdybym nie

sądził, że pan jest chory umysłowo, pan jest kompletny wariat!

– No to mnie też zapiszcie do wariatów! -wybuchnął Mertel. – I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni myślą analogicznie!

– Proszę w moim imieniu nie mówić! – zastrzegł się Kłos.

– Mówię w imieniu tych wszystkich, dla których słowa ojczyzna i patriotyzm coś znaczą!

– A Bóg i honor? Bóg i honor, proszę panów! – włączył się Stańczak. – Wśród naszych świętych triad Bóg – honor – ojczyzna górą! Dla reszty dziewczyna – wino – śpiew!

– Panie profesorze, dość tych wygłupów! -zażądał Kortoń.

– Czemu? Ja jestem Polak mały, a mój znak to orzeł biały!

– Pański znak, profesorze, to pijana kura!

– Dom wariatów! – westchnął Bartnicki.

– Rzeczywiście przytaknął Mertel. – Szkoda, że nie dom patriotów! Ale być może nie wszyscy tutaj są abnegatami. Zróbmy głosowanie…

– Mam w dupie pańskie głosowanie! – wzruszył ramionami Sedlak.

– W dupie to pan masz siedzącego tam cykora, panie Sedlak – cykora, że by was przegłosowano! Że wygraliby ludzie, którzy nie unikają tej brudnej, według was, gry!

– A pańskim zdaniem ona nie jest brudna? – spytał doktor Hanusz.

– Moim zdaniem trzeba za wszelką cenę uratować ludzi, których przegłosowaliśmy do wykupienia, panie Hanusz!:

– Za wszelką cenę?

– Tak!

– Są ceny zbyt wysokie, i monety zbyt kosztowne w pewnych sytuacjach, więc niech pan nie nadużywa słów – zwrócił Mertlowi uwagę radca Malewicz.

Profesor Stańczak znowu przerwał półdrzemkę z otwartymi powiekami, bo usłyszano jego baryton:

– Wcale nie nadużył słów. To raczej wy, panowie aniołowie, żonglujecie po kuglarsku sylabami, pragnąc obronić dziewictwo swych sumień, trochę dla mnie wątpliwe, bo każdy z was żyje parędziesiąt lat, więc musiał nie raz utracić

błonę dziewiczą. Zbyt wysokie ceny, zbyt kosztowne monety… Śmieszne!

– To tak, jakby pan głosił, że moralność jest śmieszna, że etyka jest warta śmiechu, panie profesorze! – powiedział z wyrzutem ksiądz Hawryłko.

– Nie, księżulu, ja mówię o… o groszu czynszowym za codzienne życie w wilczym stadzie. O kupowaniu sobie furtek ucieczki i dróg ewakuacji. Wszystko jest monetą, każda nasza myśl i każde działanie, i wszystko jest waluciarnią -sfera umysłu i sfera czynu. Raz – że każda nasza myśl i każde działanie ma cenę, którą trzeba zapłacić życiu bezwarunkowo. Dwa – że wszystko, co myślimy i co robimy, ma równie realny jak moneta awers i rewers. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, pierwszy lepszy adekwatny do naszej sytuacji dzisiejszej. „ Wiara przenosi góry", ergo: „Trzeba chcieć, aby móc", ergo: „Dla chcącego nie ma nic trudnego". Tak mówi przysłowie, i słusznie mówi. Wszakże istnieje również „prawo odwrotnych skutków" im usilniej staramy się czegoś dokonać, tym mniejsza szansa, że się nam uda. I to też jest prawda.

[1] Wielkie dzięki, panie hrabio! Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć!


[2] Moje gratulacje, drogi doktorze!… Oh, przepraszam – drogi dyrektorze!


[3] moje gratulacje, panie dyrektorze!


[4] Dla mnie to wszystko jedno…