– Panie radco, pan upraszcza…

– Panie mecenasie, to pan upraszcza co tylko można, dyrygując ruletką przy tym stoliku! Upraszcza pan etykę, logikę, procedurę demokratyczną i zasady higieny zdroworozsądkowej. Czy tego pana nauczono, gdy studiował pan prawo?

Krzyżanowski żachnął się, robiąc minę człowieka krzywdzonego publicznie bez powodu:

– Na miły Bóg, drogi panie!

– Chcę tylko usłyszeć, czy tego wszystkiego wyuczono pana, gdy studiował pan prawo.

– Życie nauczyło mnie, że czasami trzeba wybierać między złem większym a złem mniejszym! – odparł Krzyżanowski. Przypuszczam, że doktor Hanusz, jako lekarz, każdego dnia styka się w szpitalu z tym problemem.

– A co, pańskim zdaniem, jest złem mniejszym?

– Proszę zapytać lekarza, doktor Hanusz poda panu konkretne przykłady, panie radco. Od półtora roku w szpitalu brakuje lekarstw, zastrzyków, opatrunków, plazmy, nici, kroplówek, wszystkiego, bo Niemcy wszystko rekwirują na wschodni front, gdzie mają dziesiątki tysięcy rannych. Proszę zapytać pana doktora, jak często on i jego

zwierzchnik musieli operować, lub ratować zastrzykami czyjeś życie, w sytuacji, gdy danego dnia trzeba było ratować pięciu pacjentów witających się ze śmiercią, a lekarstw starczało tylko dla dwóch! Wtedy musieli wybierać dwóch z pięciu! Albo jednego z trzech! Proszę go zapytać, jak często tak się zdarzało. Odpowie, że przynajmniej raz na tydzień!

Wszyscy zwrócili wzrok ku wciąż stojącemu przy drzwiach doktorowi. Hanusz opuścił głowę i milczał. Krzyżanowski czekał kilkanaście sekund, by podjąć wątek z tą samą werwą:

– A później proszę go zapytać jakie były kryteria wyboru!… Choć może lepiej nie. Bo co panu odpowie – że wybierali młodszych, bogatszych, przystojniejszych, inteligentniejszych, czy vice versa? Każdy ich wybór był wyborem okrutnym, a co uważali za mniejsze zło, to ich tajemnica, może nawet bardzo wstydliwa. Tak czy owak – nie mam wątpliwości, że stosowali zasadę wyboru mniejszego zła, i pewnie kierując się tylko subiektywną intuicją. Bo chyba nie ma regulaminu w takich sprawach, nie ma kodeksu, przepisy tu nie istnieją, wybór jest więc całkowicie subiektywny…

– Zdarza się i obiektywny, regulaminowy, panie mecenasie – wtrącił Kłos. – Słyszał pan o „trójkowoniu"?

– Nie przypominam sobie.

– To system dzielenia rannych podczas wojny na trzy grupy – na tych, co umrą mimo lekarskich wysiłków, na tych, co i tak przeżyją, bez żadnych ratunkowych starań, i wreszcie na tych, którzy umrą, jeśli nie dostaną pomocy medycznej. Wobec ograniczonych środków – wszystkie medykamenty są przeznaczane dla tej trzeciej grupy. Anglicy tak robią.

– Wątpię, czy Polacy tak robią… – skrzywił się mecenas. – Proszę zapytać panów Mertla i Kortonia, czy ich leśni koledzy tak robią. A zresztą porównanie jest bezsensowne – nie można porównywać warunków frontowych i szpitalnych, bądź sytuacji z rannymi i sytuacji z chorymi. Głowę dam, że Stasinka i Hanusz nie praktykowali pańskiego „trójkowania ", redaktorze. Tymczasem wybierać musieli wciąż, i to nie kierując się odgórnym systemem, lecz… No właśnie, czym? Czym się kierowali wybierając tych, którym podadzą lekarstwa, i tych, którym nie podadzą, skazując ich na śmierć?

– Już pan mówił, że intuicją, lecz ja bym wolał usłyszeć to od doktora Hanusza – rzekł Bartnicki.

Znowu wszyscy spojrzeli ku lekarzowi, ale ten dalej milczał, nie unosząc głowy ni oczu.

– Musieli się kierować także sumieniem, wewnętrzną przyzwoitością – podjął wątek mecenas. – Bo chyba nie łapówką, nasi lekarze to uczciwi ludzie… Wybierali do ratowania kobiety czy mężczyzn? A może sympatycznych i władających poczuciem humoru? Lub może, jak już wspomniałem, młodych, uważając, że starzy i tak się sporo nażyli, więc trzeba dać szansę młodym, co?… A może wszystko to na odwrót?… W każdym razie jakiegoś wyboru dokonywać musieli. A jeśli musieli – to musieli znaleźć jakieś kryteria wyboru, bo chyba nie rzucali monetą? A jedyne sensowne kryterium wyboru w sytuacji ekstremalnej – to kryterium mniejszego zła!

Brus zaklaskał, jakby siedział na widowni teatru, i odezwał się cierpko:

– Wreszcie rozumiem, dlaczego z taką łatwością wygrywał pan wszystkie sprawy swoich klientów, panie mecenasie!

Krzyżanowski otworzył usta, by udzielić riposty, jednak wstrzymał się, gdyż zobaczył Hanusza wracającego do stołu. Hanusz, blady jakby wypompowano mu krew, nie tyle siadł, ile osunął się na swoje krzesło, a głowa opadła mu na ręce trzymające krawędź blatu. Robił wrażenie człowieka, który zasłabł lub któremu gwałtowny ból odbiera przytomność.

– Co panu jest, doktorze?! – krzyknęli Kortoń, Hawryłko i Bartnicki.

– On tu kipnie, cholera!… – zaklął Godlewski.

Ksiądz wziął serwetę i wachlował Hanusza, Sedlak wlał mu do gardła trochę płynu, a Stań-czak zapytał urzędowym tonem:

– Przepraszam, czy na sali znajduje się lekarz?

Dowcip był szczególnie brzydki, więc kilkanaście źrenic spiorunowało profesora, a Malewicz zrugał go:

– Wstydź się pan, profesorze! To wcale nie było śmieszne, ale pan zdaje się uwielbia tańczyć na cmentarzu! Całe to spotkanie jest owiane grozą śmierci, co panu nie przeszkadza raz za razem błaznować, dowcipkować…

– Bo „życie jest tak okrutne, iż nie można traktować go serio", jak się wyraził Wilde, kochany panie radco.

– Ale pan się posuwa do ostateczności, profesorze! – wsparł Malewicza Brus.

– Że jak?

– Do ostateczności!

– Bzdura! Nikt nie posuwa się do ostateczności, ostateczność nie istnieje. Ktoś, kto twierdzi, że dalej posunąć się nie można, klepie frazes, kochany pigularzu. Można, zawsze można, niewykluczone, iż jeszcze dzisiaj sami przekonacie się o tym.

Doktor Hanusz uniósł brodę, rozwarł powieki i odsunął ręką serwetę majtającą mu przed czołem. Mówił cicho, głosem bardzo słabym:

– Już w porządku, nic mi nie jest… nic mi nie jest, proszę panów…

– Na pewno, doktorze?… – spytał Bartnicki. – Myślałem, że pan ma zawał.

– Nie, nie… Jestem tylko trochę zmęczony, mało spałem. Przez ostatnie dwie noce musiałem operować… Już w porządku.

Godlewski podał medykowi kieliszek z nalewką. Hanusz wypił do dna, a ci, którzy stali wokół niego, rozeszli się ku swoim krzesłom; został tylko Brus.

– Odwiozę pana, doktorze. Chodźmy. Hanusz pokiwał przecząco głową.

– Dziękuję, panie Zygmuncie.

– Więc chce pan tu zostać?!

– A pan wychodzi? – spytał redaktor Kłos.

– Tak, nie będę dłużej brał w tym udziału.

– No to jest nas już dwóch, bo ja również nie będę brał w tym udziału! – przyłączył się Sedlak.

– Panowie – perswadował Krzyżanowski -nie biorąc udziału, nie zapobiegniecie temu, co określacie jako zło…

– Daruj pan sobie tę gadkę! – warknął Sedlak. – Mdli mnie już przez słuchanie tego! Nie chcę dłużej dyskutować z ludźmi, którzy zapomnieli o człowieczeństwie, o elementarnych…

– Teraz usłyszymy cytat z Marksa o człowieczeństwie człowieka! – parsknął Kortoń. -Co prawda według Karola Marksa wyznającego Karola Darwina człowiek pochodzi od małpy, jednak w ramach „walki klasowej" winien…

– Nie! Usłyszycie tylko, że mam już dosyć tego sabatu! A mam dosyć, bo nazywam się Sedlak! Nie wiem jak pan, panie Kortoń, lecz ja nie znalazłem swojego nazwiska na śmietniku!

– Znalazł je pan pewnie w kominternowskim rozdzielniku lewych nazwisk dla towarzyszy partyjnych wykonujących zleconą krecią robotę…

Sedlak rzucił się do adwersarza, pomstując:

– Ty skur…

– Panowie! – huknął Tarłowski. – Proszę mi tu nie robić ringu z mojego pałacu! Jedna bójka starczy! Proszę siadać!

Przodownik Godlewski odepchnął Sedlaka od Kortonia i wskazał im puste krzesła niczym funkcjonariusz dyrygujący na skrzyżowaniu ruchem. Siadając poczmistrz wrócił do frazy, którą mu przerwano:

– Nie dam szargać mego nazwiska, i sam też nie będę go szargał! Gdybym się zgodził na to, czego żąda Muller, mój ojciec wstałby z grobu i dałby mi po pysku!

– Amen! – przytaknął zjadliwie wicedyrektor szkoły. – Pański ojciec już dawno winien pana solidnie złoić po pysku! Dobrze jednak, iż wciąż się pan go boi. Dzięki temu zachowa pan nie tylko proletariacką godność, lecz i kanoniczną świętość, przynajmniej dzisiaj.

– Cokolwiek zachowam, będzie to dużo więcej niż pan, panie Mertel, przejął od swego starego, który podobno był człowiekiem bardzo przyzwoitym.

Mertla to zdanie nie rozgniewało. Zrobił minę tak zamyśloną, jakby ujrzał swego ojca blisko stołu, i rzekł łagodnym głosem:

– Mój ojciec, panie Sedlak, nauczył mnie czegoś innego, czegoś, co się pewnie panu nie spodoba, i czego w ogóle pan nie zrozumie, wiec zinterpretuje to pan jako propagowanie łajdactwa, ale opowiem panu. Mój stary twierdził, że bycie człowiekiem polega na unikaniu szukania doskonałości, i na nie praktykowaniu moralnego ascetyzmu, bo płaci się za to w życiu zbyt wielką cenę. Twierdził, że taka ludzka ułomność jest czymś lepszym niż świętość, której trzeba się wystrzegać bardziej od nikotyny i alkoholu. Zanim pan…

– I tego samego naucza pan swoich uczniów, panie pedagogu? – wtrącił się Sedlak, lecz Mertel nie przerywając dokończył ostatnie zdanie:

– … Zanim pan włoży aureolę na czółko, niech pan chociaż wysłucha co proponuje mecenas Krzyżanowski.

Sedlak lekceważąco strzepnął dłonią okruch ze stołu i poszukał wzrokiem wsparcia u Malewicza. Ten przybrał minę człowieka rozdartego:

– Panie naczelniku, ja też mam… lub raczej miewam… ochotę wyjść, lecz…

– Jak to miewam?

– Bo raz mam ją, a raz nie, biję się z myślami.

– Co tu jest do bicia się z myślami?! Sprawa jest prosta, panie radco!

– Widocznie nie jest taka prosta, gdy tylko niektórzy z nas chcą wyjść, a wciąż nikt nie wyszedł. Ja nie biję się z myślami dlatego, bym miał wątpliwości co do moralnej oceny żądania Mullera i akceptacji tego żądania. Biję się z myślami, bo zastanawiam się nad czymś innym. Wyjść jest łatwo. Lecz czy nie należy zostać, choćby dlatego, by nie zostali tu sami zwolennicy podporządkowania się makiawelizmowi Mullera? Zostać i przekonać ich, że się mylą?