– Panie radco, z tej samej przyczyny ja nie wyszedłem, tylko wróciłem do stołu – rzekł Hanusz.

– I ja, i ja, bracia, po to właśnie wciąż tu jestem – oznajmił ksiądz Hawryłko.

– A ja, nim podejmę decyzję, chciałbym, żeby pan mecenas był łaskaw wytłumaczyć nam co oznaczałoby mniejsze zło w naszym przypadku – zadeklarował redaktor Kłos. – Bo te szpitalne przykłady z lekarstwami i operacjami to zupełnie inna bajka, to mnie nie przekonało, panie mecenasie.

– Wyjaśnię panu, i nie tylko panu – ucieszył się Krzyżanowski. – Kolegów, którzy już zamierzają iść, proszę o cierpliwość. Jeżeli was nie przekonamy, wyjdziecie później, siłą nikt was nie będzie trzymał. Jak słusznie podniósł pan radca Malewicz – wyjść jest najłatwiej…

– Lub najtrudniej – skorygował ksiądz. – Dużo łatwiej jest mówić, gdy dostało się obrotny język. Sądzę, bracia…

W tej chwili profesor Stańczak uznał się za wyzwanego:

– Ksiądz ma na myśli kazania coniedzielne? Hawryłko nie dał się wybić z konceptu:

– … Uważam, że nie powinniśmy nawet mówić o tym, bracia, nie powinniśmy dyskutować o tym, nie powinniśmy przykładać rąk…

Ale profesor nie należał do retorów, których można bezkarnie zagłuszyć:

– Tylko umyć rączki, tak, wielebny pasterzu? Bo umyć rączki można jeszcze łatwiej niż machać ozorem, prawda?

– Pańską metodą argumentacji…

– Nie mówimy o mojej metodzie, tylko o metodzie Poncjusza Piłata, wielebny – o umywaniu rąk!

– Wyłącznie ty o tym mówisz, synu.

– Na syna księdza to jestem chyba trochę za zgrzybiały. A mówię dlatego właśnie, żeby przypomnieć księdzu kolegę Piłata… Pamięta go ksiądz?

Hawryłko zamilkł, jakby go uderzono w twarz. Znowu po sali rozpełzło się krępujące milczenie. Przerwał je Malewicz, wyrzucając Tarłowskiemu:

– Gratulacje, panie hrabio! Jest pan wielkim łowczym!

– Że co? – zdumiał się hrabia.

– Że to nie pałac, tylko klatka bez wyjścia, panie hrabio.

– Ależ, panie radco, pańska złośliwość jest doprawdy nie na miejscu!

– Moja złośliwość jest dużo mniejsza od pańskiej perfidii, a pańska perfidia jest równa perfidii Mullera, panie hrabio, tylko przybrała inną formę.

– Doprawdy, pan sobie pozwala…

– Pozwalam sobie mówić co myślę, a myślę w ten sposób, gdyż profesor Stańczak właśnie mi to uświadomił wspominając o prokuratorze rzymskim Judei, Piłacie Poncjuszu, panie hrabio…

– Przecież ja nie umywam rąk, panie Malewicz!

– Nikt już nie może ich tutaj umyć, tak jak nikt już nie może tutaj zrobić czegokolwiek, co byłoby bez skazy. Pan, w swojej perfidii, przewidział to bardzo dokładnie…

Malewicz rozejrzał się po wszystkich fizjonomiach i zakomunikował głośno:

– Uświadomcie sobie i wy, szanowni współbiesiadnicy, że pan hrabia zamknął nas w takiej klatce, w której nie ma dobrego życia i z której nie ma dobrego wyjścia. Żadnego dobrego wyjścia! Każda decyzja, którą panowie podejmiecie, będzie zła, żadna nie zostawi wam sumienia w spokoju!

– Jak to żadna? – zdumiał się Godlewski.

– Żadna, panie przodowniku. Przyjąć warunek Mullera – znaczy stać się oprawcą. Czy

współsprawcą, na jedno wychodzi. Odrzucić żądanie Mullera, lub wyjść stąd nie biorąc udziału – znaczy odebrać czterem ludziom, których możemy wykupić, szansę uratowania życia. Bez wątpienia to drugie byłoby właśnie złem mniejszym, bo nikt spośród nas nie musiałby dręczyć się do końca życia myślą, iż wydał kogoś w gestapowskie łapy… Ale myśl, że na przykład profesor Stasinka mógłby zostać uratowany, gdybyśmy znaleźli jakieś sensowne rozwiązanie – też będzie wielkim ciężarem na sumieniu…

– Jakie sensowne rozwiązanie?! – wrzasnął aptekarz. – Jakie tu można znaleźć sensowne rozwiązanie, do cholery?!!

– Właśnie to chciałem usłyszeć z ust mecenasa Krzyżanowskiego nim sam zadecyduję jak postąpić, ale szczerze mówiąc wątpię, czy usłyszymy coś, co mogłoby stanowić balsam dla sumienia – odparł Malewicz. – Siedząc tu, przez cały czas też szukam rozwiązań, szukam jakiejś furtki, i bez skutku… Z tego salonu nie można wyjść dziewicą! Jeśli ktoś się jeszcze łudzi, że można – radzę pozbyć się złudzeń!

– Panowie – rzekł Kłos – dajmy mówić mecenasowi. Wciąż czekam, by pan mecenas wyeksplikował na czym konkretnie polegać będzie mniejsze zło w tym przypadku.

Wszystkie źrenice uczepiły się Krzyżanowskiego. Ten zgasił papierosa, uwolnił chustką nos od alergicznego kataru, któremu palenie bardzo szkodziło, i przystąpił do rzeczy, ale nie do konkretnej rzeczy:

– Panowie, całkowicie się zgadzam z diagnozą pana radcy Malewicza – stąd nie można już wyjść dziewicą. Jeśli ktoś myśli, że zachowa czyste sumienie, bo zaniecha udziału w dyskusji i decyzji, lub po prostu wyjdzie, żeby nawet nie słyszeć tego – to będzie tylko sam siebie oszukiwał!

– Panie mecenasie – zirytował się doktor Hanusz – mieliśmy usłyszeć nie tę powtórkę diagnozy pana radcy, tylko co tu jest mniejszym złem według pana! Przez co ja rozumiem propozycję konkretną i szczegółową. Powie nam pan to w końcu?

– Chętnie, panie doktorze. Sprawa jest bardzo prosta. Otóż… nie muszę panom tłumaczyć, bo sami wiecie ilu mamy w Rudniku mętów. Złodziei, bandytów, nachalników różnych, szumowiny wszelakiej. Wieczorem można spacerować bezpiecznie tylko na rynku i po głównych ulicach. Jest dużo gorzej niż przed wojną. To zresztą normalne, bo wojna zawsze przynosi rozprzężenie obyczajów i nasilenie przestępczości. Mam pytanie do pana przodownika Godlewskiego: czy są w Rudniku bandziory, o których policja wie z całą pewnością, że parają się zbrodniami, lecz nie może ich aresztować, bo brak świadków lub konkretnych dowodów dla trybunału?

Godlewski przyznał bez wahania:

– Nie jeden, panie mecenasie! Kilku by się znalazło!… A „Precel" to najgorszy!… Znaczy Karwowski Leon. To cała rodzina nożowników, od pokoleń tną każdego niefartownego, każdego, kto im się nie spodoba, albo jak coś mają do człowieka, panie mecenasie. Zeszłego roku nad rzeką dziewczynę zadźgał, bo mu nie chciała dać po dobrej woli…

– To pewne, panie przodowniku?

– Jak dwa razy dwa to cztery, proszę pana! Wszyscy o tym wiedzą, ale przez strach nie będzie zeznawał nikt.

– Więc daje pan głowę, że to fakt? Ten nożownik zabił kobietę nad rzeką?

– Panie mecenasie, on sam się tym przechwala po pijaku!

– Słyszał pan to na własne uszy?

– Ja nie, ale tyle luda słyszało.

– Mam teraz pytanie do pana hrabiego – rzekł Krzyżanowski. – Czy Muller stawiał jakieś warunki względem osób, które trzeba mu wskazać?

– Żadnych, chce czterech ludzi za czterech, żeby było równo dziesięciu. Kpił nawet, iż jest mu wszystko jedno, więc mogę dać moich służących, stajennych, kogokolwiek.

Krzyżanowski spojrzał wymownie we wszystkie oblicza.

– Teraz już panowie wiecie, co rozumiałem przez mniejsze zło. Czyż życie tego, jak mu tam.,.

– „Precla" – dopowiedział Godlewski.

– … właśnie, tego „Precla" – czyż takie życie jest tyle samo warte co życie profesora Stasinki lub leśniczego Ostrowskiego? I czy wydanie tego mordercy obciąży nasze sumienia? Czy popełnimy niegodziwość, panowie?

– Ależ skąd! – zagrzmiał profesor, grzebiąc sobie palcem w swędzącym uchu. – Popełnimy

przyzwoitość, ergo chwalebny uczynek, panie mecenasie. Według terminologii kościelnej to się nazywa „dobry uczynek".

–  Bez wątpienia! – odparował Krzyżanowski. – Lekarz i zbrodniarz mają rangę zupełnie inną. Powszechnie się uważa, że…

– Powszechnie się uważa – przerwał mu Stańczak -że wdepnięcie butem w gówno przynosi szczęście, tymczasem jakoś zawsze klniemy gdy wdepniemy. Wie pan czemu, panie kauzyperdo?!

– Profesorze, mógłby pan…

– Ależ mógłbym, mógłbym! Nie mógłbym tylko jednego – oddać samego siebie w ręce Mullera za jakąś patentowaną ofiarę losu. Innych wydam z chęcią… A gdy jeszcze będzie się to działo kolegialnie… Czysty zysk, proszę panów! Ukarzemy zbrodniarza, wobec którego prawo jest bezradne, i dzięki temu uratujemy lekarza będącego dobroczyńcą ludzkości, za co ludzkość, nie mówiąc już o Opatrzności Bożej, winna nas sowicie nagrodzić, prawda?

Ten dowcip nie rozśmieszył nikogo. Kortoń podjął wątek wytrącony przez Stańczaka Krzyżanowskiemu:

– „Precel" za ordynatora to chyba dobry interes? Panie Brus, panie Hanusz, panie Sedlak, panie Malewicz?… Czy dalej jesteście przeciwko teorii mniejszego zła?

– Z pozoru rzecz wygląda słusznie… – powiedział aptekarz -… lecz tylko z pozoru.

– Dlaczego tylko z pozoru?… – przycisnął Kortoń.

– Bo… bo moralnie… bez względu na to kim jest i co robi ten „Precel", rzecz jest… no, nie jest zbyt oczywista…

Brus urwał, a Malewicz zaczął mówić zrezygnowanym głosem:

– Czysta jest tu tylko fatalność… Fatalność, nie zaś problem większego bądź mniejszego zła, proszę panów. To raczej problem podwójnego pecha! Cholernego podwójnego pecha!

Nikt nie zrozumiał dlaczego radca mówi o podwójnym pechu; zapytał Bartnicki:

– Jak to podwójnego?

– Zwyczajnie. Po pierwsze jest to brak szczęścia tych ludzi, których Gestapo aresztowało, bo równie dobrze mogli być wybrani inni, choćby niektórzy z nas. Po drugie jest to nasz pech, bo to nas pan hrabia raczył był zaprosić do swego

pałacu dla podjęcia jakiejś decyzji w sprawie, w której każda decyzja będzie zbrodnią, nawet decyzja nie uczestniczenia w tym wszystkim, gdyż to prawda, że wstać od tego stołu z czystym sumieniem nie można już. A jeśli zdecydujemy się dać Mullerowi czterech ludzi na wymianę – będzie to także pech owego kwartetu, i wówczas będziemy mogli mówić o pechu trzecim. Więc nawet nie podwójny, lecz potrójny pech, panowie. Chcemy czy nie chcemy – wkroczyliśmy w przeklętą sferę fatum!

– Ooo, to ładnie powiedziane! – rozanielił się Stańczak. – I prawdziwie! Brawo, panie radco! Wkroczyliśmy… przepraszam – wdepnęliśmy w fatalny czerwony krąg obłędu kapitana Ahaba! To zaszczyt, proszę panów! Nie każdy ma ten honor, by spotkać na swym gościńcu wielkie białe zwierzę pod postacią jakiegoś Mullera, i móc zgnoić siebie samego!