– Ponieważ tak ustalili panowie Mertel i Kortoń! – parsknął Sedlak.

– Dlaczego muszą? – spytał Hanusz, mimo że się domyślał, jak wszyscy obecni.

– Bo toczy się wojna! Toczy się walka! I ta wałka z okupantem jest teraz główną sprawą dla

narodu! Tylko tyle mogę powiedzieć, i tak już powiedziałem zbyt dużo.

Zapanowała cisza. Przypalono nowe papierosy. Słychać było muchy brzęczące wokół stołu. Mecenas Krzyżanowski wytarł chustką nos pełen kataru alergicznego, a profesor nabił sobie fajkę tytoniem aromatycznym. Radca Malewicz szepnął głośno:

– Więc to tak…

Czym ośmielił naczelnika poczty:

– No to mamy jasność, panowie!… – zagrzmiał Sedlak.

– Jasność? – zdziwił się Krzyżanowski.

– A pan ma wątpliwości? – spytał Malewicz.

– No, nie wiem…

– Czego pan nie wie, mecenasie? – docisnął Sedlak. – Przecież to jest proste jak dwa razy dwa. Mamy jasność, że jeśli się nie zgodzimy na Trygiera i Ostrowskiego, to możemy zostać ukarani wyrokiem jakiegoś podziemnego lub leśnego sądu…

– I kto to mówi! – próbował kontratakować dyrektor kina, lecz z drugiego boku uderzył nań Malewicz:

– Określmy rzecz bez eufemizmów – sądu kapturowego! To jest szantaż, a właściwie gorzej niż zwykły szantaż – to jest straszenie, to jest terror, i ja protestuję!

Mertel, który po bójce z Brusiem siedział zgaszony bo zawstydzony, nie wytrzymał dłużej i ożył niby piorun:

– Czy pan wie, co pan mówi, panie radco?! Czy pan jest Polakiem, czy renegatem, któremu wszystko jedno jaki porządek będzie panował na tej ziemi, szwabski czy polski?!… Cholera jasna – jeśli ludzie, którzy już kilka lat ryzykują własną głową i życiem swoich najbliższych, żeby Polska odzyskała niepodległość, są dla pana warci tyle samo, co każdy, kto próbuje po prostu przeczekać wojnę i robi wszystko, byle tylko nie narazić się okupantowi…

– Panie Mertel, taką szkolną frazeologię to niech pan zostawi dla swoich uczniów! – przerwał mu Malewicz. – Tej wojny nie wygrywa partyzantka, lecz Sowieci i Alianci, którzy piorą Niemców efektywnie. A to, co wy robicie, twierdząc, że robicie to dla wolności i godności narodu, owocuje tylko śmiercią wielu niewinnych ludzi!

– Nieprawda! – wrzasnął Kortoń.

– Nieprawda?… Wobec tego co my tu robimy dzisiaj, mój panie?! Kłócimy się o to, kogo można uratować spośród ludzi, których Gestapo aresztowało i skazało tylko dlatego, że oddział AK lub NSZ zabił paru Niemców! Tych paru zabitych Niemców nie ma żadnego znaczenia dla losów wojny – wyłącznym skutkiem jest hekatomba Polaków…

– Nieprawda, nieprawda, nieprawda!!! Skutkiem wczorajszej akcji było wykolejenie pociągu, szwabskiego pociągu wiozącego broń, amunicję i wojsko na front! Czyli osłabienie siły militarnej Niemców! Ruch na tej trasie został wstrzymany…

– Już go przywrócono – poinformował Godlewski. – Szwaby ściągnęły do rowu dwa złomiaste wagony i naprawiły tor w kilka godzin.

– Otóż to! – triumfował Małe wieź. – Prawdziwym skutkiem jest hekatomba najwartościowszych Polaków, którzy bardzo przydaliby się Polsce, kiedy już będzie wolna!

– A pańskim zdaniem, panie radco, będzie wolna jeśli wszyscy będziemy się brzydzili zabijaniem Szwabów?

– Daruj pan sobie takie chwyty, panie Mertel! Idź pan z nimi na konkurs demagogów lub gdziekolwiek bądź, a tu nie szukaj pan głupich.

Mertla zatkało, zaś fizjonomia Kortonia przybrała wyraz głębokiej rozpaczy:

– Dlaczego pan nie rozumie, że trzeba okupantowi pokazać, iż…

– Dlatego, panie Kortoń, że z matematyki byłem w szkole lepszy niż pan! Stąd wiem, że jak za jednego rozwalonego folksdojcza lub szeregowca Wehrmachtu płaci głowami dziesięciu Polaków lub więcej, nierzadko znaczących Polaków – to jest to kiepski rachunek, proszę pana, a można nawet powiedzieć, że jest to rachunek kompletnie do dupy! Tak mi wyszło z obliczeń, proszę bohaterskich kolegów!

– Pańskim zdaniem – gdyby nie było żadnego oporu, to wszystko byłoby cacy, tak?! – zapienił się Mertel. – Szkopy nikogo by nie zabijały, nie wywoziłyby do lagrów, życie w Generalnej Guberni byłoby słodkie i przyjemne? Czy pan nie widzi co Niemcy z nami robią od czterech lat?! Człowieku!!

Radca machnął dłonią, jakby chciał przegonić chmurę dymu falującą między sufitem a blatem.

– Widzę jedno… Że byłoby znacznie mniej ofiar, gdyby…

– Gdyby wszyscy rodacy nadstawili Szkopom tyłek posmarowany wazeliną!

– Pan wygrałby te zawody demagogów, panie Mertel…

Mertla znowu wspomógł Kortoń:

– Spójrz pan, panie radco, na Żydów! Czy bronili się, czy robili zamachy, czy może rozwalali esesmanów? Nie! Byli grzeczni i potulni. Co im to dało?…

– Racja! – przytaknął Kłos. – Pomogło im to jak kadzidło umarłemu!

Malewicz nie dał się przekonać:

– Żydzi to zupełnie inna sprawa, Szwaby mordują ich z przyczyn rasowych, panowie dobrze o tym wiecie!

– A nas mordują dla sportu, tak?… – spytał Kortoń. – No bo przecież nas też mordują bez ustanku! Nas też uważają za podludzi, takich trochę lepszych podludzi, więc Żydom dali pierwszeństwo na drodze do piachu, a my jesteśmy w tej kolejce na trzecim miejscu, bo między nami a Żydami są jeszcze Cyganie. Może nie mam racji?

– O ile wiem, to nie tylko Szwaby uważają Żydów za rasę gorszą… – stwierdził Sedlak, świdrując Kortonia znaczącym wzrokiem.

– Pan do mnie pije, panie naczelniku?!

– A do kogo? Trudno zapomnieć waszą endecką prasę, wszystkie te artykuły, te antysemickie dowcipasy rysunkowe waszych karykaturzystów, te…

– Panu chyba trudno zapomnieć to, co sam pan wymyślił! Narodowa Demokracja nigdy nie posługiwała się obłąkaną argumentacją rasową i nigdy…

– I nigdy Dmowski nie napisał słowa przeciwko Żydostwu!

– Dmowski nigdy nie propagował ludobójstwa, Narodowa Demokracja nigdy tego nie robiła! Zwalczaliśmy tylko żydowską hegemonię w kulturze i gospodarce kraju, więc proszę się liczyć ze słowami!

– Ale się okropnie wystraszyłem! Już biorę liczydło! – prychnął Sedlak.

Zdegustowany bójką Stańczak, który potrzebował trochę czasu, by wróciła mu ochota mielenia językiem (a może nawet przez chwilę drzemał) – wreszcie przypomniał się dyskutantom:

– Najchętniej jako Polacy liczyliśmy się ze słowami tego „rudego litewskiego Żyda", co ułożył „Pana Tadeusza", i tego Żydofila, co został pierwszym marszałkiem Polski i ożenił się z Żydówką.

– Pierwszym naszym marszałkiem był książę Poniatowski, a nie „Dziadek" Piłsudski -zauważył erudycyjnie Brus, przełamując wreszcie blokadę psychiczną będącą efektem tarzania się na ziemi z Mertlem.

– Książę Pepi został marszałkiem Francji, drogi kolego – pouczył go doktor Hanusz.

– No… ale przecież był Polakiem…

– Z całą pewnością – przytaknął aptekarzowi Stańczak. – Był Polakiem w dużo większym stopniu niż największy polski snycerz, największy polski kompozytor, największy polski…

– Jako największy polski trefniś, prawdziwy spadkobierca Zagłoby, jest pan, panie profesorze, dwu stuprocentowy m Sarmatą, ale to nie czas na pogaduszki! – interweniował mecenas zmobilizowany wzrokiem hrabiego. – Wróćmy do tematu, panowie…

– A do którego wątku? – zapytał Kłos. -Była mowa o aresztantach, o Żydach, o Cyganach, o niezapomnianej przez pana naczelnika prasie endeków…

– Ja pamiętam też czerwone szmatławce, które z pewnością stanowiły ulubioną lekturę pana Sedlaka! – huknął Mertel.

– Lewicowa prasa nie atakowała Żydów! – wygłosił twardo Sedlak.

– Zgadza się, nie atakowała swoich wydawców, redaktorów, klientów i czytelników. Atakowała Polaków i próbowała oduczyć polską młodzież patriotyzmu!

– Bzdury! Atakowała szowinizm i ksenofobię ciemnogrodu, panie Mertel! Propagowała zasady społecznej sprawiedliwości, równości, godności proletariuszy…

– Długo będzie nam pan cytował te pierdoły, te frazesy z wypocin Marksa i Engelsa, panie naczelniku? – spytał Kortoń. – Tu nie narada sztabowa bolszewickiej jaczejki…

Sedlaka ogarnęła furia. Ryknął;

– Jakim prawem?!!…

– Prawem, a nie lewem, towarzyszu! Sedlak spojrzał wokoło i jęknął, choć głosem

wciąż agresywnym;

– Panowie, ja nie jestem komunistą!

– A ja nie jestem hedonistą i fajczarzem -zadeklarował Stańczak, rozsiewając dookoła swej głowy kłęby wonnego dymu.

– Ale ja naprawdę nie jestem komunistą, panowie! I nigdy nie byłem komunistą!

– Zupełnie tak samo, jak towarzysze Trocki, Stalin i Lenin – rzekł Mertel. – Oni też mieli komunizm głęboko w tyłku, chodziło im tylko o władzuchnę, czyli o szmal, ale w gębie mieli pełno komunizmu, czyli „sprawiedliwości społecznej", „wspólnej własności środków produkcji", „praw proletariackich" i „wyzysku ludu

pracującego".

– Panowie, dajcie panu naczelnikowi święty spokój – zainterweniował Stańczak. – On rzeczywiście nie jest komunistą.

– Więc dlaczego kłapie dziobem jak czerwony? – spytał Mertel.

– Ponieważ jest marksistą, czyli adeptem kultu Marksa. Wybrał sobie bożka o dużym stopniu kalectwa umysłowego, lecz nawet wielcy bogowie starożytnej Grecji nie byli bez wad i bez grzechów. Taki Zeus…

– Co pan ma przeciwko Marksowi, panie profesorze? – spytał Sedlak.

– Co mam przeciw Marksowi? Jego złe podejście do mnie, ergo do człowieka, panie naczelniku.

– Złe podejście do człowieka? Czy pan oszalał?! Marksistowska koncepcja człowieka…

– To koncepcja jednowymiarowa, uboga jak zupa z brukwi – przerwał Sedlakowi profesor. – Pozbawiona wyobraźni, mitologii czy choćby właśnie ożywczego szaleństwa. Dla Marksa człowiek to nieskomplikowany „homofaber", robociarz, producent bez życia wewnętrznego, tyle, że siłacz zdolny obalać bogów. Dużo trafniej widzieli człowieka Montaigne, Szekspir czy Pascal, wedle których „homo sapiens" to „homo de-mens", szaleniec i kuglarz, istota wieloraka, złożona, nosząca pod czaszką cały kosmos snów, fantazmatów i marzeń.

– I duszę – dodał Hawryłko. – Duszę pełną Boga, gdyż stworzoną przez Boga.