Mecenas Krzyżanowski bezzwłocznie temu przyklasnął:

– Popieram propozycję pana magistra!

Kortoń spojrzał na Mertla i uniósł się, odsuwając krzesło. Mertel wstał również. Podeszli do szklanej ściany między salonem a tarasem, i odwróceni ku niej szeptali gorączkowo. Na zewnątrz przybywało chmur i zrywał się coraz silniejszy wiatr, zwiastujący, że idzie burza. Wewnątrz było już mglisto od dymu, palili prawie wszyscy zaproszeni. Bartnicki, aby nadrobić spóźnienie, koił głód wcinając szynkową jak automat, lecz między dwoma kęsami przypomniał sobie czołowego kupca wśród swoich klientów:

– Czy o panu burmistrzu Wenclu, i o tym ile nasze miasto mu zawdzięcza, już panowie zapomnieli?

– Tak samo o panu Kuźmiczu! – dodał Sedlak. – Przecież on, jako dyrektor muzeum tego miasta, zrobił tyle dla…

– Dla pana, panie naczelniku, zrobił najwięcej, kupując od pana rzadkie marki pocztowe do swojej kolekcji – prychnął Kłos.

– Wypraszam sobie, moja propozycja była bezstronna!

– Ależ oczywiście, że bezstronna, bezinteresowna, bezalkoholowa…

Do stołu wrócili Mertel i Kortoń. Dyrektor kina usiadł, a nauczyciel przemówił stojąc:

– Panowie! Trygier i Ostrowski muszą być wśród wykupionych więźniów!… Jest to sprawa wyższej…

– Dlatego, że pan tak rozstrzygnął z panem Kortoniem?! – oburzył się Malewicz. – Nas tutaj wszystkich ma pan za nic, co?!

Hrabia teatralnie chrząknął, tak jak niegdyś chrząkał zwracając uwagę źle się zachowującym członkom rodu:

– Panowie, bardzo proszę, dyskutujmy w sposób kulturalny. Po co się unosić, czyż to…

Sedlak nie czekał aż gospodarz skończy reprymendę:

– Pan radca ma słuszność! Dziwna rzecz, iż pan Mertel, który jako zastępca dyrektora szkoły winien głosować na swego zwierzchnika, woli wykupić leśniczego…

– Bo kiedy pan dyrektor zostanie rozwalony, to pan zastępca zostanie panem dyrektorem… – mruknął zgryźliwie Brus.

Mertel poczerwieniał i zrobił dwa kroki ku aptekarzowi, warcząc:

– Ty pieprzony pigularzu!!

– Panowie! -jęknął hrabia.

Purpurowy na twarzy Brus odwrócił głowę ku Mertlowi i wycedził:

– Nie jesteśmy w stosunkach, które zezwalałyby panu zwracać się do mnie per „ty", panie

belfrze! Nie hodowałem z panem świń ani innych czworonogów!

– Panowie, czy możemy prowadzić cywilizowany dialog? – zapytał Krzyżanowski.

– Ależ tak – zgodził się Mertel. – Pod warunkiem, że nie będę musiał prowadzić dialogu z figurą, która mnie obraża!

– Nawet gdyby pan chciał, to by pan nie mógł za bardzo, bo cywilizowany dialog jest rodzajem sztuki, którą trzeba umieć – odszczeknął Brus.

Mertel, miast wybuchnąć, roześmiał się, zbliżył jeszcze pół kroku w stronę aptekarza, i rzekł słodko:

– Umiałbym, umiałbym, panie magistrze. Tylko z panem nie mógłbym, bo nie umiem rozmawiać trzymając głowę odchyloną do tyłu…

– A po cóż miałby pan odchylać ją do tyłu? – zdumiał się farmaceuta.

– Żeby patrzeć w górę. Nie lubię rozmawiać patrząc w górę, od tego kark boli – wyjaśnił Mertel, zdumiewając jeszcze bardziej Brusia, lekko już rozbrojonego.

– Ależ ja wcale nie posiadam wzrostu wielkoludów…

– Tak, lecz kuca pan na czubku palmy, i nie widać dużych szans, by mógł pan kiedykolwiek zejść z niej, panie magistrze!

Policzki Brusia, wcześniej purpurowe, zaczęły przybierać siny odcień fioletu. Zerwał się, stanął przed Mertlem i wysylabizował głosem pełnym nienawiści:

– Kiedy patrzę na pana, jestem gotów uwierzyć tym facetom w białych kitlach, którzy twierdzą, że przodkami ludzi były takie małe stworzenia podobne do ryjówek!

Mertel chwycił aptekarza za klapy marynarki, zwierając mu je pod brodą, raczej mocno, bo trzasnął jakiś szew świątecznego stroju. Brus odpowiedział gwałtownym ciosem dolnej kończyny – metalowym kantem zelówki uderzył wierzch stopy agresora, co zwaliło syczącego z bólu Mertla na podłogę. Padając nie puścił Brusia, więc obaj runęli, by tarzać się wzorem rozszalałych podwórkowych łobuziaków, gryźć, drapać, pluć, rwać sobie włosy tudzież miotać przekleństwa.

– „I stworzy l Pan Bóg człowieka na obraz i podobieństwo swoje"… - rzucił Stańczak nie bez satysfakcji.

Ten cytat z Pisma Świętego „przebudził" kibiców, którzy wskutek gremialnego osłupienia, zbiorowego szoku, zostali tknięci swoistym letargiem, stanem paraliżu trwającego bardzo krótko. Przodownik Godlewski, Kortoń, Kłos, Bartnicki i Krzyżanowski skoczyli ku furiackim wojownikom, rozdzielając zmiętoszone ciała i odciągając je do przeciwległych krańców stołu. Mertel i Brus przytomnieli wolno, dychając chrapliwie i patrząc zdziwionym wzrokiem na ściany oraz ludzi, jakby zostali przeniesieni tutaj z innego wymiaru rzeczywistości lub z nadrzeczywistości kosmicznej. Im bardziej przytomnieli – tym większy mieli we wzroku wstyd. Wicedyrektor szkoły otrzepał ubranie i ze spuszczoną głową siadł na swoim miejscu. Aptekarz wybiegł do toalety. Hanusz szepnął Malewiczowi, zakrywając usta dłonią:

– To dzisiejsze ciśnienie, bardzo niskie, zupełnie fatalne dla ciśnieniowców. Plus ta nalewka. Jest pyszna, lecz mocna jak bimber. Słyszałem o tym już dawno. A oni dwaj pili najwięcej, nie licząc pana przodownika.

– I pana filozofa – odszepnął Malewicz.

– Tak? Nie zauważyłem tego…

– A ja mu liczyłem kieliszki, widząc jak sobie dowcipkuje… Co zaś do ciśnienia, i co do picia przez naszych dwóch gladiatorów – to przecież alkohol pomaga ciśnieniowcom, tak się mówi.

– Nie zawsze i nie każdy alkohol. Dużo pewniejszym jest fakt, że od alkoholu dostaje się małpiego rozumu.

– To prawda, doktorze, ale ja widzę inny powód tego mordobicia. Nie tyle organiczny, ile historyczny.

– Historyczny?! – zdumiał się Hanusz.

– A owszem, historyczny. Czy wypisywał pan kiedyś receptę Mertlowi lub któremuś z familiantów Mertla?

– Nie jedną.

– I jak pan myśli, gdzie on te lekarstwa kupował?

– Dziwne pytanie – w Rudniku jest tylko jeden skład apteczny…

– Mertel nigdy niczego nie kupił u Brusia, nie kupiłby tam nawet pigułki, która mogłaby uratować mu życie. Po wszystkie leki jeździ do Niska.

– Dawno się tak nienawidzą?

– Od trzydziestu kilku lat. Poszło o babę – nieboszczka Brusiowa była wcześniej narzeczoną Mertla. Przez te trzydzieści parę wiosen obaj dżentelmeni nie zetknęli się ani razu w jednym pomieszczeniu, pierwszy raz dzisiaj. Pan nie jest stąd, pan tu przybył w trzydziestym szóstym…

– W trzydziestym siódmym.

– …to pan tego wszystkiego nie wie. Ale każde rudnickie dziecko wie, że Brusiowie chodzili na mszę o dziewiątej, a Mertlowi o pierwszej, żeby się nie spotkać.

Wszyscy interweniujący przy incydencie zajęli już swoje krzesła, lecz milczano, jakby nie chcąc kontynuować dyskusji bez farmaceuty, lub jakby pragnąc chwilowej kwarantanny, terapii ciszą. Brus wrócił po kilku minutach, z odnowionym starannie przedziałkiem włosów, lecz ciągle z nadprutą kamizelką. Miał minę zbitego psa i wodził wzrokiem blisko sufitu, ponad głowami zebranych. Kiedy usiadł i kiedy oczekiwano, że dyskusję wznowi hrabia lub jego przyjaciel, mecenas Krzyżanowski – głos niespodziewanie zabrał stróż publicznego ładu:

– Panowie… ja… tego, no… Ja proszę, żeby to się już nie powtórzyło. Bo inaczej…

– Bo inaczej on wyjmie pałę i każe się nam rozejść – dokończył Sedlak. – Ma wprawę, często tłumił pałą demonstracje proletariatu.

– Nielegalne zgromadzenia lumpów lewicowych, pchanych na ulice przez czerwonych agitatorów, przez probolszewickie jaczejki! – zdementował wersję Sedlaka Kortoń.

– Kłamstwo! – oburzył się Sedlak. – To były spontaniczne manifestacje ludu rozpędzane przez pałkarzy – przez prawicowych bojówkarzy, czyli przez faszystów, i przez granatowych policjantów!

– Taki był rozkaz, panie naczelniku, dyspozycja władzy zwierzchniej, więc szkoda słów, rozkaz to rozkaz! – stwierdził Godlewski. – Likwidowało się tylko nielegalne marsze, burdy, zamieszki, różne fiksacje tłumu. Legalnych nie tylko nie pędziliśmy, ale nawet je ochranialiśmy jak był taki rozkaz. Policja to policja, musi słuchać rozkazów. Władza rozkazuje, policja wykonuje. Ale tutaj… no, tutaj to ja nie chcę być policjantem, panowie. Lecz jeśli…

– Dyskutantem też pan nie jest, panie przodowniku – zauważył filozof. – Tylko ksiądz proboszcz i pan nie wzięliście dotąd udziału w

dyskusji. Napoleon miał rację – habit i mundur bez słów się rozumieją…

– Ja również nie brałem udziału w dyskusji, panie profesorze – przypomniał Hanusz.

– Ależ brał pan! Pańska cenna wypowiedź na temat klimatyzacyjnych walorów alkoholu… Przyznaję, że wziąłem sobie tę diagnozę głęboko do serca, czy raczej do trzustki.

– Ta wypowiedź nie miała nic wspólnego z dyskusją o wykupieniu ludzi aresztowanych przez gestapowca.

– Pana to brzydzi, doktorze? Układanie się z Gestapo? Jeszcze raz przypomina mi się cesarz Napoleon, który rzekł: „Honor wyklucza zawieranie i nim kompromisów". Czy o to chodzi?

– Nie, nie o to.

– Więc cóż pana powstrzymywało, drogi medyku?

– Strach. Zwyczajny strach. Przewidziałem zarzuty, jakie tu już padły. Jeśli poprę wykupienie mojego zwierzchnika, profesora Stasinki, wyjdzie na to, że agituję sitwiarsko, dla kumpla. A gdy opowiem się za kimś innym – to usłyszę, że czyham na dyrektorski fotel w moim szpitalu. Wolę więc nie gadać, i wybieram losowanie.

– Ja też wybieram losowanie! – ucieszył się Bartnicki. – Zaś pan profesor… pan profesor tak dokładnie liczył kto brał udział w dyskusji, jednak sam… A pan to co, panie profesorze?

– Przecież cały czas biorę udział w waszym paplaniu!… Niech wam będzie – w dyskutowaniu.

– Trele-morele! Niby brał pan udział w dyskusji, lecz rzucając same wice do śmichu, nic ponadto. Nie wysunął pan żadnego kandydata…

– Bo mojego kandydata Muller jeszcze nie aresztował, przyjacielu.

– Panowie!… – przerwał tę wymianę zdań Krzyżanowski. -… Musimy wreszcie coś zadecydować. Więc jak, losowanie? Czy wszyscy się zgadzają?…

– Veto! – huknął Kortoń, bijąc pięścią w stół. – Wśród wykupionych muszą być panowie Trygier i Ostrowski!