AKT III

Parę minut po osiemnastej przy wielkim stole siedziało jedenastu ludzi;

Mecenas Alojzy Krzyżanowski, wysoki, szczupły jak tyka okularnik, którego chód przypominał stąpanie żurawi i bocianów, a mowa retorykę kaznodziejską. Człowiek ten, będąc uczestnikiem wielu sądowych rozpraw wszelakiego typu – od rozwodowych i majątkowych do artystycznych i politycznych – nauczył się, że ludzie mają z prawdą tyle samo wspólnego, co gazety dwóch państw toczących zaciekłą wojnę, pełne frontowych doniesień, według których każda walcząca armia została już wybita do nogi, i to kilka razy.

Profesor Mieczysław Stańczak, filozof, zwolennik dystansu wobec wszystkich rzeczy poważnych a nawet groźnych, niczym owi błazeńscy mędrcy, którzy roztrząsając problemy zgonu lub cierpienia wybuchają co pewien czas śmiechem. Nosił przed sobą brzuch godny sześcioraczków, a na głowie kupę srebra źle przyczesanego. Ruszał się wolno – ktoś mógłby rzec, iż majestatycznie, a ktoś drugi, iż ospale – lecz myślał szybko jak piorun. Potrafił zabić jednym słowem i prawić uprzejmości takim tonem, że komplementowanemu rozmówcy pełzł po plecach zimny dreszcz. W starych choć wciąż błyszczących oczach miał całą legendę komedii ludzkiej i folwarku zwierzęcego.

Redaktor Krystian Kłos, dobiegający sześćdziesiątki, a wyglądający na młodszego o kilkanaście lat dzięki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny wąsik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzjerów sugerował tępotę właściciela, lecz było to wrażenie mylące, gdyż Kłos, absolwent wydziału historii lwowskiego Uniwerku, miał zupełnie znośny poziom erudycji. Ów morderczy wąsik i zabójczy przedziałek równie czarnych włosów służyły przywabianiu dam, na których redaktor mścił się za to, że swego czasu opuściła go ukochana małżonka. Pewnego dnia odbyła z nim krótką rozmowę, podczas której dowiedział się prawdy o życiu, i wyszła bezterminowo, zaś on gorzkniał regularnie i zwalczał upływający czas mnożeniem seksualnych triumfów.

Magister Zygmunt Brus, aptekarz, farmaceuta z powołania, a z zamiłowania także kobieciarz, który jednak grzeszne życie rozpoczął bardziej po Bożemu, dopiero jako nieutulony wdowiec. Swoim konkubinom wysyłał bukiety róż ledwie mieszczące się w drzwiach, i traktował te panie delikatniej niż redaktor Kłos, bez epitetów i bokserskich rękoczynów. Miał ciągłe problemy chorobowe wskutek nadużywania cudownych lekarstw, których był znawcą i sprzedawcą. Swój fach zaślubił po dziadku i ojcu, miłośnie, tak jak wenecki doża poślubia Adriatyk, jak papież poślubia Kościół, jak oblubieniec poślubia oblubienicę w „Pieśni nad pieśniami", jak alpinista poślubia góry, nurek głębiny, a Cygan swoje skrzypce na bezkresnych drogach.

Romuald Kortoń, dyrektor kina w Rudniku, z wykształcenia teatrolog, a z przekonań politycznych i z przynależności partyjnej endek (członek Narodowej Demokracji). Kortoń dolegliwości fizycznych miał mało – chyba że jako dolegliwość liczyć płaskostopie i piegi – za to psychicznych dużo, i to codziennych, powodowanych walką o zwycięstwo idei narodowej. Zwycięstwo nie ziściło się przed wojną, gdyż „socjał" Piłsudski zaćmił narodowca Dmowskiego, a w czasie okupacji też się spóźniało, bo prócz okupantów bruździli endekom i partnerzy – konkurenci, czyli Armia Krajowa. Rudnicki rezydent partyzantki narodowców (NSZ – Narodowe Siły Zbrojne), rotmistrz Kortoń, jako niezłomny patriota uważał, że chociaż w Polsce żyje mniej więcej tyle samo głupców, co w każdym innym kraju, to jednak cudzoziemscy głupcy są beznadziejnymi durniami, gdy polski bałwan ma we krwi trochę wrodzonego szowinizmu, więc kiedy tylko masowo oprzytomnieje – idea narodowa zatriumfuje.

Doktor Bogusław Hanusz, wice ordynator miejskiego szpitala. Człowiek ten nosząc kitel imponował sprawnością i energią, lecz ubrany „po cywilnemu", w garnitur, szlafrok lub płaszcz, robił wrażenie mamroczącego safanduły, chociaż wewnątrz zachowywał (nieco wówczas uśpiony) jasny, przenikliwy rozum tudzież zdolność (czy raczej gotowość bycia zdolnym) do głębokich analiz i do subtelnego formułowania celnych wniosków. Najchętniej francuszczyzną. Język francuski, stworzony dla bezproduktywnego filozofowania i dla nadawania obelgom form wyrafinowanych jak trujące perfumy, Hanusz kochał nie za to, lecz za prozę Balzaca, którą studiował ciągle. Szczególną satysfakcję czerpał porównując Boyowskie tłumaczenia dzieł Balzaca z oryginałami gwoli łowienia błędów. Do pałacu przybył zmęczony i zestresowany – miał tego dnia cztery operacje; jedna się nie udała.

Radca Roman Malewicz, emeryt, zwany radcą zwyczajowo, po galicyjsku. Chociaż od dawna nie sprawował żadnej urzędowej funkcji, cieszył się w Rudniku autorytetem równym autorytetowi burmistrza. Był najstarszym uczestnikiem posiedzenia; już przed wojną wyglądał tak sędziwie, że mógłby tym wspomagać wiecznie dziurawe szkolne budżety: chcąc ukazać dzieciom co to jest „zabytek przeszłości", nie trzeba byłoby organizować kosztownych wycieczek po ruinach zamków i klasztorów – starczyłoby wezwać tego człowieka o fizjonomii pełnej głębokich bruzd i wątrobianych plam. Malewicz był pradawnym rycerzem i starość nie odebrała mu tego. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy – gdy los zetknie ich ze skurwysynem – mają odwagę zakomunikować skurwysynowi (i to już „w pierwszych stówach swojego listu") co o nim myślą.

Nauczyciel Zbigniew Mertel, zastępca dyrektora szkoły ogrodniczej w Rudniku (wszystkie inne szkoły w Rudniku Niemcy skasowali jako zbędne dla podludzi o słowiańskim rodowodzie). Był dużo młodszy niż Malewicz, ale nosił już sporą łysinę, wyraźnie niezadowoloną z resztki włosów, które wianuszkiem okalały jego kwadratowy łeb niczym korona cierniowa. Koronę tę mógł zainkasować każdej doby – wystarczyło, by Niemcy dowiedzieli się, że jest oficerem przedwojennej Dwójki (Drugi Oddział Sztabu Generalnego czyli wywiad), teraz rezydentem AK w Rudniku. Wszystkie tajemnice największej i najczęściej szarpiącej okupanta „leśnej bandy" dystryktu lubelskiego miały lokum pod czaszką i pod podłogą kapitana Mertla, wykładowcy tajników zapylania, szczepienia, przesadzania i podlewania flory kwiatowej.

Przodownik Stanisław Godlewski, najmłodszy wśród zebranych. Nie będąc ani kaleką, ani karłem – od urodzenia był pokraką, gdyż miał ciało zapaśnika wagi ciężkiej i maleńką kobiecą twarz. Posługiwał się na codzień językiem pasującym do tego ciała, a nie do tej twarzy – językiem dalekim od akademickich kanonów i od slangu wypomadowanych pyskaczy szpanujących dialektem a la „ferajna". Ów twardy żargon dziwek i bandziorów, zaśpię w brudnych pieniędzy i ostrych „kos", był wszakże kłopotliwy w kontaktach ze zwierzchnikami i z normalnymi obywatelami, więc Godlewski nauczył się też języka pasującego do kościoła i do przedszkola, aczkolwiek tu miał zasób słów skromniejszy nieco. Lubiano go powszechnie, bo jako „granatowy glina" chętniej służył rodakom niż okupantom, często ryzykując własną głową i nie biorąc przy tym zbyt dużo do kieszeni, chociaż prócz żony i dzieci miał starą matkę na garnuszku.

Poczmistrz Bronisław Sedlak, przed wojną komunista, teraz kryptokomunista o fałszywym nazwisku. Wyszedł z twardej szkoły Kominternu, tyłek utwardziły mu więzienia Polski sanacyjnej, a życie nauczyło go prawdziwego (nie udawanego) szacunku tylko dla tych bliźnich, którzy byli odeń silniejsi fizycznie. Bez wątpienia podobałby się Freudowi – idealnie reprezentował typ przysypiających neurasteników, jednak nieszkodliwych tylko chwilowo, póki stres nie detonuje adrenaliny eksplozyjnej. Kobietom podobał się mniej, mimo dyskretnej elegancji przejawianej noszeniem garnituru o kolorze „angielskiej mgły" (co miało maskować jego „pochodzenie klasowe"), gdyż był szybko tetryczejącym facetem, jednym z tych, którym codziennie furkot wypadających włosów przypomina, że śmietnik życia jest już bardziej za nimi aniżeli przed nimi. Naczelnikiem poczty został dzięki sowieckiej agenturze, w roku 1940, gdy jeszcze Sowieci i Hitlerowcy tworzyli orkiestrę wspólną.

Ksiądz Julian Hawryłko, proboszcz parafii rudnickiej. Po mieście chodził zazwyczaj w „cywilnym" ubraniu (chyba że niósł posługę religijną), nie dbając o wygląd – jego bruździasta twarz przypominała jego niestaranną fryzurę, zmiętą koszulę i zdeformowane buty, wszystko to pasowało do siebie. Prócz głosu – jego wesoły głos, niby głos bon-vivanta, człowieka, który żyje tak jak chce i jak wielu by chciało – nie pasował ani do zoranej twarzy, ani do profesji duchownego. Profesji zawsze trudnej podczas wojny, bo gdy śmierć zbiera bezmyślne żniwo – strasznie ciężko jest mówić ludziom o Bożej wszechmocy i Bożym nieskończonym miłosierdziu. W okupowanej Polsce żniwo było makabryczne – ludzi mordowano setkami, tysiącami, milionami… Ksiądz Hawryłko szedł do pałacu hrabiego Tarłowskiego jakby czując co się święci – założył

sutannę, aby być gotowym na wszystko, na każde zło tego świata.

Stół był gęsto zastawiony dla gości. Obok kilku karafek z nalewką i kilku popielniczek widniały tam koszyczki z chlebem, półmiski z kiełbasą i szynką, miseczki pełne ogórków, marynowane grzyby, i zastawa indywidualna – przed każdym krzesłem po talerzu, talerzyku, kieliszku, szklanicy, i sztućce na haftowanej serwetce. Trzynasty komplet leżał u szczytu stołu, gdzie miał podjechać swym wózkiem Tarłowski. Wyczekiwano gospodarza, zabijając czas paplaniną. Brus i Kłos dyskutowali o alkoholu:

– Więc to jest ta przesławna nalewka rodowa! Zobaczymy, zobaczymy!

– Zobaczymy i zatęsknimy do czystej, bo nalewka jak nalewka – musi być trochę przesłodzona.

– Niekoniecznie, bywają kwaśne naleweczki.

– Ja tam wolę czyściochę. Ale wyłącznie dobrą czyściochę, tę z białą główką.

– Od czyściochy dostaje się kaca…

– Tylko od źle destylowanej czyściochy, mój panie. Lub od nadmiaru przyzwoitej czyściochy. Od nadmiaru!

– Ja tam od nadmiaru nie dostaję kaca, ale od jednego kieliszka czystej dostaję po łbie – wtrącił się przodownik Godlewski.

– Po łbie? – zdziwił się Brus.

– Ano tak. Przed wracaniem do domu nie mogę pić, bo moja stara to alkoholomierz, psia jej mać!