AKT II

Jubiler Roman Bartnicki nie zawsze byt jubilerem. Jako miody człowiek był fryzjerem, ponieważ jego ojciec był fryzjerem. Fryzjerska kariera Romana doznała krachu, gdy wydało się, że zaufanym klientkom – głównie prostytutkom, lecz i niektórym „przyzwoitym kobietom" - farbował włosy łonowe tudzież fryzury na ten sam kolor. Prominentny mąż jednej z ufarbowanych dam wsadził Bartnickiego-juniora do „pudla" za „gwałt lubieżny" (cytat z orzeczenia sądowego). W więzieniu Roman poznał jubilera-pasera. Zwolniono ich prawie równocześnie, starszy kompan przygarnął młodszego, wyszkolił, a umierając zapisał mu notarialnie cały swój dobrze prosperujący jubilerski interes. I tak Roman Bartnicki został znawcą precjozów.

Do wybuchu wojny Bartnickiemu wiodło się nieźle, a po wybuchu, czyli za okupacji, wiodło mu się znakomicie, bo większość rodaków musiała wyzbywać się chomikowanego złota dla kawałka chleba. Nawet fakt, iż od 1941 roku rynek zalewała Niagara złota żydowskiego, nie wywołał bessy w tym interesie. Co było widać po ubraniu pana Romana wkraczającego do siedziby Tarłowskich. Jego korpulentne ciało opinał prążkowany garnitur z angielskiej gabardyny klasy lux, krawat mocowała na koszuli spinka platynowo – brylantowa, a klamerki wężowych butów były szczerozłote, podobnie jak dwa sygnety i łańcuszek oraz koperta zegarka marki Patek, najdroższego spośród drogich.

Przed przybyciem jubilera blat stołu został uprzątnięty i zyskał nową scenografię. Teraz, prócz popielniczki i kandelabrów, widniało tam duże cyprysowe puzderko mające brązowe okucia. Bartnicki, kiedy tylko przestąpił próg salonu, pierwsze szybkie spojrzenie rzucił na ową skrzynkę; dopiero drugie na twarz hrabiego. Była to twarz żałobna, lecz jubiler udał, że tego nie widzi, i roześmiał się swobodnie:

– Witam, panie hrabio, uniżony sługa! Czemu zawdzięczam honor?…

– Witam, panie Bartnicki. Zechce pan spocząć.

Bartnicki usiadł, wodząc żabim wzrokiem po ścianach salonu.

– Panie Bartnicki… muszę sprzedać trochę… a nawet sporo… familijnych kosztowności…

– Rozumiem, panie hrabio… Cóż, czasy są ciężkie…

– Czasy są koszmarne, panie Bartnicki. To prawdziwa Apokalipsa!… Był tu dziś u mnie Muller, który aresztował mojego syna, o czym pan zapewne wie…

– Wiem, panie hrabio. Całym sercem współczuję panu!

– Muller aresztował dziesięciu ludzi. Dziesięciu u nas, w Rudniku, bo ogólnie Niemcy aresztowali kilkudziesięciu ludzi…

– Tak, czterdziestu, panie hrabio. Dokładnie czterdziestu. Po dziesięciu za każdego uśmierconego w nocy Niemca.

– Właśnie. Nie znam wszystkich aresztowanych z Rudnika. Jeśli dobrze pamiętam, Muller wymienił dyrektora banku, dyrektora tartaku, leśniczego…

– Aresztował też burmistrza Wencla, ordynatora Stasinkę, dyrektora szkoły, pana Myślińskiego, weterynarza Tardonia, szefa muzeum, doktora Kuźmicza, i sędziego Iwickiego.

– Mojego syna aresztował zamiast mnie. Mówi, że nie chciał aresztować kaleki na inwalidzkim wózku.

Bartnicki pokręcił wątpiąco głową.

– Raczej nie chciał aresztować źródła spodziewanego zysku. Leśniczego Ostrowskiego wywlekli z betów mimo ciężkiej choroby.

– Wie pan, że jutro będą rozstrzeliwać zakładników?

– Każdy wie, panie hrabio. Rozlepili po całym Rudniku afisze, grożąc rozstrzelaniem aresztowanych jak leśni się nie zgłoszą. A wiadomo, że się nie zgłoszą.

– Tak, wiadomo, panie Bartnicki. Mnie chodzi o syna… Uzgodniłem z Mullerem, że wykupię czterech aresztowanych…

– Których, panie hrabio?

– Mullerowi jest wszystko jedno. Żąda tylko, aby było czterech, bo chce więcej zarobić. Po dwadzieścia tysięcy dolarów od więźnia.

– Ile?!!

– Dwadzieścia tysięcy dolarów, setkami lub pięćdziesiątkami, mniejszych nominałów nie weźmie.

– To przecież osiemdziesiąt tysięcy dolarów, panie hrabio!

– Niestety… Posiadam trochę marek, ale wolę trzymać je na bieżące wydatki, więc muszę

sprzedać złoto za osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Ma pan tyle, panie Bartnicki?

– Nie mam, lecz w ciągu paru godzin mogę zorganizować taką sumę.

– Proszę więc wybrać sobie wśród tych rzeczy jej równowartość – rzekł hrabia, wskazując ruchem głowy puzderko z cyprysu.

Bartnicki wytarł spocone dłonie o nogawki spodni, przysunął puzdro do siebie, uchylił wieczko i zaczai wyjmować precjoza. Kładł na blat pierścienie, kolie, brosze, łańcuchy, diademy, bransolety, sznury pereł i korali, szlachetne kamienie oprawione w drogocenny metal lub w kość słoniową, a także monety z profilami monarchów. Do oka wsadził jubilerską lupę i czasami badał nią uważniej jakąś błyskotkę. Jego pękate paluchy namacały wreszcie dziwny kształt. Wyjął pozłacany walec – małą złotą tubkę, bardzo lekką i pachnącą raczej perfumerią niż biżuterią.

– Co to jest, panie hrabio?

– Ach, to szminka…

Bartnicki otworzył tubkę, wyciągając jej zawartość czyli wewnętrzną tubkę z czerwonym wkładem szminki.

– … to szminka nieboszczki, mojej żony. Nie wiem, doprawdy, skąd się tutaj znalazła…

– Kobiety są roztargnione, gdy się stroją – mruknął jubiler, podając szminkę gospodarzowi.

Tarłowski złożył obie części i ruszył wózkiem ku ścianie. Zatrzymał się przy lustrze wyrastającym z wąskiego blatu. Na blacie stała fotografia nieboszczki. Spojrzał jej w oczy i ścisnął dłonią szminkę, myśląc: „Robię to wszystko dla ciebie… znaczy dla niego, ale dla ciebie przede wszystkim!". Położył szminkę obok ramki z fotografią i cofnął wózek do stołu. Bartnicki właśnie kończył lustrować precjoza i wycenił je:

– Starczyłoby na kilkunastu zakładników, panie hrabio. A gdyby liczyć po cenach zwyczajowych, jakie się praktykuje w Generalnej Guberni od paru lat – to i na kilkudziesięciu, może stu…

– Muller odda tylko czterech, panie Bartnicki. Aż czterech.

– Tak, rozumiem, panie hrabio… Nie rozumiem wszakże jednego aspektu. Dlaczego pan płaci za czterech? To znaczy za tamtych trzech, no bo że za pańskiego syna to oczywiste, panie hrabio.

Tarłowski wzruszył ramionami, jakby chciał unaocznić, że sam siebie nie rozumie, i prychnął:

– A kto mógłby ich wykupić? Rodziny?.

Bartnicki skrzywił usta sceptycznie:

– Mowy nie ma! Muller wyznaczył cenę potworną, takich cen nie było jeszcze w Generalnej Guberni. Ci, którzy chcą wykupić swoich, nie daliby rady choćby wyprzedali się kompletnie. Zebraliby góra po kilka tysięcy dolarów.

– Więc pan ich zna?

– Cztery osoby były już z tym dzisiaj u mnie. Pani weterynarzowa, żona sędziego Iwickiego, siostra leśniczego Ostrowskiego, i pan Duński, brat dyrektora banku… No, może on jeden by wydolił.

– A czemu zgłaszali się do pana?

– A czemu pan się do mnie zgłosił, panie hrabio?

– No tak… przepraszam.

– Nie ma za co. To naturalne – u kogo innego w Rudniku można spieniężyć biżuterię, krugeranda czy złotego rubelka bez strachu, że się zostanie oszukanym albo zadenuncjowanym? Plus moje kontakty. Każde dziecko w Rudniku i wokół Rudnika wie, że Niemcy sprzedają u mnie złoto po Żydach i po innych trupach, że kupują u mnie waluty, ci z Gestapo również. No… słowem, że znam tych gestapowców, którzy lubią dobre interesy, i że potrafię z nimi gadać.

– I co, próbował pan teraz z nimi gadać?

– Tak, rozmawiałem o wykupieniu Duńskiego.

– Z kim, z Mullerem?

– Nie, z jego zastępcą, Lotzem. To najbardziej pazerny Szwab w tej części dystryktu. Ale odmówił twierdząc, że sprawa jest beznadziejna. Teraz widzę, że nie jest beznadziejna, tyle że koszt jest parokrotnie większy od zwyczajowego, i że Muller chce sam zgarnąć cały łup.

– On się zadowala połową łupu.

– A tak, rzeczywiście, połowę musi oddać Krausowi, Fuhrerowi lubelskiego Gestapo. Wszyscy oni w dystrykcie muszą, bez tego haraczu wylecieliby z gry piorunem.

– Skąd pan wie o tym?

– Panie hrabio, jak się przez cztery lata robi lewe interesy z okupantem, to się dużo wie. Czasami myślę, że zbyt dużo wiem, i zastanawiam się, czy nie nawiać do jakiejś mysiej dziury, daleko stąd.

– Boi się pan, że oni mogą pana?…

– Oni, lub nasi za to, że handlowałem z kupą Szwabów. Fakt, że naszym płaciłem „składkę" i kupowałem broń, może mi nie pomóc, bo cholera wie komu płaciłem. Przychodziło dwóch i brali pieniądze dla leśnych. Ale diabeł wie, czy oni rzeczywiście byli od leśnych! A jeśli od leśnych, to pytanie gorsze – od których leśnych?

– Nie wszystko jedno?

– Nie, bo w tutejszych lasach siedzi i AK, i NSZ, i jeszcze grasują czerwoni z AL. Ci ostatni to zwykli bandyci, tylko rabują i gwałcą, lecz nazywają się partyzantką ludową i „na rekwizycje" nie idą bez mundurów. Mają już wyrok – NSZ ich ściga i chce wystrzelać. Akowcy też by ich chętnie rozwalili. No i wzajemnie – czerwoni zadenuncjowali już na Gestapo dwóch akowców kwaterujących we wsi, a dwóch innych zastrzelili w lesie. Żandarmeria spaliła całą tę wieś, dlatego i NSZ, i AK nie odpuści czerwonemu.

– Kto wysadził tory?

– Nie wiem. Może AK, może NSZ, a może to była robota wspólna… Według mnie ta robota to czysta głupota, panie hrabio. Co to za interes, gdy się zabije czterech wrogów, żeby musiało zginąć czterdziestu Bogu ducha winnych swojaków? To ma być patriotyzm?… Ale nie mówmy o polityce, wyroków losu nie zmienimy. Może tylko trochę skorygujemy, jeśli ten pański geszeft z Mullerem się uda.

– Pomoże mi pan, panie Bartnicki?

– To się rozumie, panie hrabio, kupię te cacka z przyjemnością.

– Chodzi mi nie tylko o pieniądze…

– Nie tylko?

– Nie… Widzi pan, muszę wybrać trzech ludzi…

– A to już musi pan wybrać sam, panie hrabio. Ja jestem kupcem, interesuje mnie towar. Płacę, biorę towar, nisko się kłaniam i znikam. Rozumiem, że wybrać trzech z dziewięciu nie jest łatwo, bo chciałoby się uratować wszystkich. Straszny dylemat, nie zazdroszczę panu. Ale to pański dylemat, na mnie proszę tu nie liczyć, ja nie jestem od tego.

Tarłowski obracał w palcach żarzącą się cygaretkę, szukając słów, którymi mógłby ująć problem najczarniejszy.