–  Z pewnością! – burknął hrabia tonem goryczy maskującej ton wstrętu. – Mnie nie bawi nawet słuchanie tego, Muller,

– Bo jest pan wśród przegranych, a nie wśród zwycięzców. Gdyby był pan londyńskim kupcem w Indiach osiemnastowiecznych… Czy słyszał pan jak urzędnicy Kompanii Wschodnioindyjskiej zmuszali wtedy hinduskich chłopów do płacenia nadmiernych podatków? Wiązali razem ojca i syna, i chłostali tylko od jednej strony, tak iż uderzenia padały albo na ojca, albo na syna – każdy z nich mógł to wziąć tylko na siebie, podstawiając własne plecy, lub, jeżeli był silniejszy, mógł zasłonić się od batów cudzym ciałem. Przy pomocy słów można robić coś równie perfidnego. Gdyby, na przykład, miał pan także córkę, i gdybym dał panu wybór: zwrócę panu syna jeśli w zamian odda mi pan córkę do rozwałki?

– Proponuję pieniądze i siebie!

– Pana odrzucam, mówiliśmy już o tym dwa razy; niech pan wreszcie zrozumie, że dla mnie to kwestia dobrego smaku… Natomiast pieniędzy nie odrzucam – dwadzieścia tysięcy dolarów za życie adepta ornitologii, panie hrabio! Tylko że…

– Zgoda, panie Muller! – przerwał mu uradowany Tarłowski. – Ale ja nie mam dolarów. Proponuję marki lub biżuterie…

Muller pokręcił sceptycznie głową i rozgniótł niedopałek papierosa o dno popielniczki.

– Wyznam panu, hrabio, że spadek notowań na giełdach w Stalingradzie i w Kursku odebrał mi wiarę co do przyszłości marki. A złoto jest zbyt ciężkie.

– Więc…

– Tu nie ma problemu. Jubiler, Herr Bartnycky, wymieni panu twarde na miękkie w dowolnych ilościach. Problem leży gdzie indziej. Pańska propozycja to dla mnie zbyt duże ryzyko, panie hrabio…

– Przysięgam, że nikt prócz nas… Gwarantuję panu pełną dyskrecję, panie Muller!

– Nie o to chodzi. Problem w tym, że Gestapo właśnie rozprawia się z Abwehrą. Mój lubelski zwierzchnik, Kraus, szczególnie nienawidzi barona von Sternberga; rywalizowali tu ze sobą tak długo, jak długo Abwehrą i Gestapo darły ze sobą koty. Kraus wie, że von Sternberg bywał u pana częstym gościem, i dlatego sądzi, że mogło to być coś więcej niż tylko komitywa dwóch

arystokratów. Gdybym wypuścił jedynie pańskiego syna, mógłbym stać się podejrzanym, iż mam jakiś kontakt z Abwehrą, słowem – że robię to dla niedobitków admirała Canarisa. Nie zaryzykuję własnego łba, panie hrabio!

– Przecież… wcześniej już pan przyjął moją propozycję. Wymienił pan sumę!

– Ale wtedy pan mi nie dał dokończyć. Wymieniłem tylko sumę jednostkową.

– Nie rozumiem… Jak to jednostkową?

– Zechce pan posłuchać, panie Tarlowsky. Moja propozycja jest trochę inna, bardziej hurtowa, no i bardziej zyskowna dla mnie, ale przede wszystkim jest ona bardziej bezpieczna dla kapitana Friedricha Mullera, a tak się składa, że niczyje bezpieczeństwo nie może mi być równie drogie jak bezpieczeństwo Friedricha Mullera. Proponuję układ następujący: wypuszczę czterech aresztowanych i wezmę dwadzieścia tysięcy dolarów za każdego, co razem stanowi osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Połowę oddam Krausowi. Tak duże pieniądze bardzo go ucieszą, i przy tym będzie mnie podejrzewał tylko o chęć zarobku, a nie o spiskowanie na rzecz Abwehry czy o inną gównianą politykę.

– Pan wybaczy, panie kapitanie, ale… ale…

– Ale co?

– Ja… ja nie mogę tego…

Muller zacisnął wargi i rąbnął pięścią w stół tak mocno, że z popielniczki wysypała się na blat cześć popiołu, a kieliszki brzęknęły jak przestraszone.

– Czterech lub nikt!

– Nie wiem… – westchnął hrabia.

– Czego pan nie wie?!

– Nie wiem, czy wystarczy mi biżuterii, panie Muller…

– Jestem jakoś dziwnie spokojny, że tak – rozluźnił się znowu kapitan. – Pytanie, czy wystarczy panu chęci, by płacić za ludzi całkowicie panu obcych, i to ludzi bez herbów. Widzę tu wszelako szansę ulżenia panu. Przecież każdy aresztowany ma jakąś rodzinę, która chętnie sprzeda ostatnie buty, żeby uratować swojego. Niech pan się z nimi skontaktuje… To zresztą nie moja sprawa co pan zrobi. Moją sprawą jest rozstrzelać jutro dziesięciu. Lub powiesić dziesięciu. Jednak chyba rozstrzelać… Zapewniam pana, panie Tarlowsky, że dziesięciu zostanie jutro rozstrzelanych.

– Ale bez mojego syna! Jestem gotów dać za niego…

– Żadnych targów, panie hrabio! Czterech lub nikt.

– Dobrze… – szepnął Tarłowski. – Czterech…

– Po dwadzieścia tysięcy prezydentów.

– Tak.

– Co ja gadam, mein Gott! Cztery razy po dwadzieścia tysięcy prezydentów to… to byłoby osiemdziesiąt tysięcy jednodolarówek! Fura! Wystarczy osiemset fizjonomii prezydenta Franklina. Lub tysiąc sześćset wizerunków prezydenta Granta. Ale nie drobniejszymi.

– Dobrze.

– To jednak, niestety, nie wszystko.

– Więcej nie będę mógł!

– Więcej pieniędzy nie żądam. Choć gdybym żądał – mógłby pan, jestem tego pewien, panie hrabio. Chodzi o coś innego – o aresztowanych.

– Już ustaliliśmy, że płacę za czterech!

– To się nie zmienia. Czterech. Oczywiście rozumie pan, hrabio, że ponieważ mam ukarać dziesięciu, a nie sześciu – będę musiał aresztować czterech innych na miejsce czwórki wykupionej przez pana. Problem selekcji zostawiam panu. Wrócę tu o…

Wbił źrenice w cyferblat stojącego pod ścianą zegara, którego wahadło odmierzało sekundy, potem przyjrzał się własnemu zegarkowi, i sprecyzował:

– … o siódmej rano. Pański zegar ładnie bije, ale późni się całe cztery minuty. Ma pan zatem osiemnaście godzin. Jutro o siódmej rano wręczy mi pan walizkę lub torbę z portretami ustalonych prezydentów i dwie listy z nazwiskami jeszcze nie ustalonych wybrańców.

– Dlaczego dwie listy?

– Mówiłem, że problem selekcji ceduję na pana.

– Selekcji ludzi, których pan uwolni, kapitanie!

– Dubeltowej selekcji, panie hrabio. Także selekcji zmienników. Da mi pan listę czterech ludzi, których mam wypuścić, i listę czterech, których mam aresztować. To chyba jasne?

– Cooo?!!… – jęknął Tarłowski.

Dotarło doń, w jak głęboką czeluść zanurzyła go chęć uratowania dziecka będącego także dzieckiem kobiety, którą kochał, którą skrzywdził i którą wspominał czule, pragnąc przebłagać ją tym aktem ratunku. Myśli mąciły mu się niczym pijane nietoperze. Jakieś wewnętrzne echo cytowało dudniące słowa gestapowca: „… wyboru okrutnego, perfidnego, bezlitosnego,…". Schował twarz w dłoniach. Tymczasem Muller wstał, obciągnął kurtkę uniformu, nalał sobie „strzemiennego", wypił, wziął czapkę i podsumował:

– A więc wszystko jasne, panie hrabio. Czterech za czterech.

– Nie!

– Nie?… No cóż…

– Nie mogę tego zrobić!!

– Wolna wola, panie hrabio.

– Czy pan zdaje sobie sprawę, Muller, czego…

– Kapitanie Muller!

– Przepraszam, kapitanie Muller… Czy… czy pan rozumie, czego pan ode mnie żąda?! Mam wskazać panu ludzi, których pan…

– Dokładnie tak. Ludzi, którzy przeżyją, i ludzi, którzy umrą, aby tamci mogli przeżyć. Jest mi wszystko jedno kogo pan wytypuje. Może pan wskazać swego fagasa, kucharza, stajennego, albo pańskich wieśniaków, ganz egal, byle było czterech za czterech. Jak pan widzi – kwestia buchalterii, a nie sumienia.,.

Zwarte obcasy wydały delikatny regulaminowy stuk, a lekko pochylona głowa gestapowca zasugerowała, że nie utracił całkowicie szacunku dla hrabiego.

– Do jutra, panie Tarlowsky.

Był już w połowie drogi między stołem a drzwiami, gdy ciszę rozdarł krzyk gospodarza:

– Na miłość Boską, panie Muller!! Muller stanął, odwrócił się i wycedził:

– Ten temat chyba także już przedyskutowaliśmy, panie hrabio.,. Mówiłem panu – może pan zdać się wyłącznie na opatrzność boską, ale ja bym nie polecał… Proszę mi darować, obowiązki czekają, spędziłem u pana za dużo czasu.

I wyszedł. Hrabia oddychał ciężko, jak po biegu, musiało więc minąć parę chwil nim uspokoił oddech. Napełnił kieliszek dwa razy i dwukrotnie opróżnił jednym haustem, a później chwycił dzwonek i potrząsnął, wzywając kamerdynera. Przydreptali Łukasz.

– Słucham, panie hrabio…

– Leć do jubilera Bartnickiego! Albo nie! Poślij woźnicę Kurczuka – niech zaprzęga brykę, niech jedzie i niech przywiezie Bartnickiego! Niech mu powie, że sprawa jest nader pilna! Nader pilna, rozumiesz?!

– Co mam nie rozumieć, panie hrabio? A tu Sedlak czeka w przedpokoju. Ino się schował, jak zobaczył szwabski mundur. Ale już wylazł spode schodów.

– Sedlak?… Co za Sedlak?

– Poczmistrz przecież nasz rudnicki, panie hrabio.

– Ach tak. Czego chce?

– Listy jakieś przywiózł i pakunki.

– To już nie ma tam u niego listonoszów?

– Mówi, że ma też jakiś prywatny interes, panie hrabio.

– Lecz ja nie mam teraz czasu na żadne interesy! Niech przyjdzie innym razem!

– Ale on mówi, że jemu chodzi o tych aresztowanych przez Niemca…

– Niech wejdzie. A ty ślij Kurczuka do Bartnickiego! Piorunem, Łukaszu!