– Może pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chociaż lubię oba te trunki. Tutaj jednak wolałbym pić coś innego.

– Tak?…

– Tę pańską stawną rodową nalewkę, o której von Sternberg opowiadał istne cuda. Kochał libacje w pańskim domu. A propos – z czego ją robicie?

– Z wiśni, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmiał i kamerdyner znowu się zjawił.

– Łukaszu, daj dwa kieliszki i nalewkę. Nalewka smakowała Niemcowi. Po drugim kieliszku zyskał lepszy humor.

– No dobrze, panie hrabio, nie traćmy więcej czasu. Słucham.

– Dzisiaj… dzisiaj aresztowano w mieście mojego syna…

– Zgadza się.

– On jest niewinny. Nie robił niczego przeciwko Niemcom, absolutnie niczego, nie należał do żadnej organizacji…

– Wierzę panu.

– On nawet w trzydziestym dziewiątym nie poszedł do wojska, bo nie miał wówczas osiemnastu lat. Zatem nie walczył z wami ani przez chwilę. Dziś ma dwadzieścia dwa lata i wcale nie interesuje się polityką. Jedyna rzecz, która go interesuje, to ornitologia. Chodzi o ptaki…

– Wiem co to jest ornitologia, panie hrabio!

– Ale czy wie pan, że mój syn jest niewinny?

– To bardzo możliwe.

– Więc czemu…

– Czy można jeszcze?… – spytał Muller, wskazując karafkę z nalewką.

– Ależ tak, proszę bardzo. Cieszę się, że panu smakuje.

Wypili po kolejnym kieliszku.

– Już dawno nic nie smakowało mi tak, jak ta pańska nalewka, panie Tarlowsky! – mlasnął gestapowiec. – Sznapsy, które są sprzedawane w rudnickich knajpach, to kwas lub śmierdzące pomyje.

Tarłowski otarł usta krawędzią dłoni i wrócił do tematu:

– Panie Muller, dlaczego pan aresztował mojego syna?

– Bo gdybym aresztował pana, byłoby to w złym guście, pan jest kaleką. Dlatego zamiast pana aresztowałem pańskiego syna.

– Ale czemu?!…

Muller przypalił sobie kolejnego papierosa, a papierośnicę, miast do kieszeni uniformu, położył na blacie stołu, miedzy swoją zapalniczką i popielniczką.

– Panie hrabio, wczoraj było wielkie bum w naszym dystrykcie. Banda leśna wysadziła tor kolejowy. Zginęło czterech Niemców. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zostało rannych, pięciu ciężko. Zapewne pan o tym słyszał?

– Tak, lecz ani ja, ani mój syn, nie mamy z tym nic współ…

– To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Całkowicie bez znaczenia!

– Niewinność jest, pańskim zdaniem, bez znaczenia?!

– Tak, ponieważ znaczenie ma tylko sprawiedliwość.

– Zgoda, mówimy o tym samym!

– Boję się, że mówimy o czymś zupełnie innym, panie hrabio. Ja mówię o sprawiedliwości, którą Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czynów bandyckich wymierzonych przeciwko urzędnikom niemieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek zachodzi tutaj. Władze dystryktu postanowiły, że jeśli winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sabotażu na kolei, nie ujawnią się – wówczas za każdego eksterminowanego Niemca da głowę dziesięciu tubylców. W każdym z czterech miast leżących niedaleko miejsca napadu aresztowano dziesięciu zakładników, łącznie czterdziestu ludzi. Jako szef Gestapo w Rudniku wykonałem tylko rozkaz mojej zwierzchności – aresztowałem dziesiątkę w Rudniku.

– Ale dlaczego właśnie Marka?!

– Bo to figura, hrabicz, pański syn. Mówiłem panu już, że wolałbym aresztować pana, czyli znaczniejszą figurę, lecz więzień na wózku inwalidzkim robiłby mi w areszcie scenografię tragikomiczną, taka szopka raziłaby mój smak. Prócz pańskiego syna aresztowałem dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, sędziego, leśniczego i paru innych, same chluby Rudnika. Żeby zabolało!

Tarłowski przymknął powieki, próbując zmusić do zimnej subordynacji myśli kołujące lotem spłoszonych ptaków, lecz wykrztusił tylko rozpaczliwe pytanie:

– I co teraz?

– O tym także mówiłem panu już, panie hrabio. Jeśli winni mordu na Niemcach nie oddadzą się w ręce władzy niemieckiej przed północą, to jutro rano rozstrzelamy zakładników. A jeśli się oddadzą – wypuścimy zakładników, i pański syn wróci do pana. Proste.

Tarłowski mimowolnie podniósł głos, lecz starczyło mu woli, by nie krzyknąć:

– Przecież pan wie, że…

– Tak, obaj wiemy, że w zwyczaju bandytów z AK i NSZ nie leży dobrowolne przyznawanie się do winy, nigdy tego nie robią. Ale zawsze może być ten pierwszy raz…

– Pan dobrze wie, że…

– Dlatego jutro o dziesiątej rano rozstrzelamy więźniów. Lub powiesimy. Dla nich to będzie bez różnicy, panie hrabio. Jeszcze nie zadecydowałem…

– Mój syn jest niewinny!!

– Wszyscy tam są niewinni. Zginęli też niewinni. Za czterech niewinnych ludzi uśmiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, ołowiem lub sznurem. Chyba jednak ołowiem… Myślę, że wreszcie zrozumiał pan dlaczego nie aresztowano pana. Człowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidzkim to coś ponad moje siły, zwłaszcza ponad mój gust, panie hrabio.

Zapadło milczenie. Gestapowiec wziął karafkę, bez pytania napełnił kieliszki i bez czekania wychylił swój.

– Herrlich!… Umm! Rzeczywiście nektar, cudo!

Tarłowski wbił wzrok w blat stołu, oddychając chrapliwie i nie dostrzegając pełnego kieliszka. Gdy uniósł głowę, zawiesił wzrok na twarzy kapitana i spytał cicho:

– Co mogę zrobić, by uratować syna, panie Muller?

– Bardzo dużo, pod warunkiem, że jest pan wierzący. Wierzy pan w Boga?

– Tak.

– To niech go pan prosi o pomoc. Jako istota wszechmocna nie powinien mieć z tym kłopotów, bez trudu pańskiego syna uratuje. Pod warunkiem, że nie rozeźlił go pan jakimś bluźnierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i że nie jest na pana obrażony.

Hrabia zacisnął wargi i znowu przymknął powieki, by oczy nie zdradziły wstrętu wobec „dowcipu" gestapowca. Kapitan z rozkoszą sączył nalewkę, a milczenie, formalnie żenujące, wcale mu nie przeszkadzało. Odstawił kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodowały:

– Chcę wykupić mojego syna!

– Wykupić?… – udał zdziwienie Muller. Hrabia skinął głową jak automat, być może

przerażony obcesowością własnej frazy, a może tylko zdumiony radykalizmem swego wystąpienia. Muller parsknął:

– Wykupić! Tak po prostu?

– Tak po prostu!

– Jak klejnot zastawiony w lombardzie?

– Nie – jak dziecko zamknięte w areszcie!

– Chce pan przyjść do kasy aresztu i wykupić syna?

– Chcę go wykupić płacąc panu!

Muller odchylił się na oparcie krzesła i roześmiał szeroko:

– Pan mi proponuje łapówkę, panie Tarlowsky!… Korumpowanie urzędnika Rzeszy jest obrazą dla tegoż urzędnika i dla samej Rzeszy, nie mówiąc już o tym, że jest przestępstwem ściganym na mocy kodeksu. Czy pan sobie zdaje z tego sprawę, panie hrabio?

– Tak, lecz co mam do stracenia? Jestem kaleką i jestem już zbyt blisko grobu, aby się bać czegokolwiek!

Muller skrzywił wargi tak kpiarsko, że papieros o mało nie wyleciał mu z ust.

– Co pan powie, panie hrabio!… A ja myślałem, że pan zaprosił mnie ze strachu…

– Owszem, ze strachu. Tylko że ze strachu o syna, a to zupełnie inny strach niż strach o własną skórę!

– Ten strach, czy inny strach, zawsze jednak strach… Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie pańskie śmiertelne przerażenie, panie hrabio.

– Tak, zgadza się – umieram ze strachu. Ze strachu, że możecie Marka zabić, a przedtem torturować!

– Co takiego?!

– Dobrze pan słyszał, panie Muller! Niech mi pan powie szczerze – czy już katowaliście mojego syna?

– Panie hrabio!… – skarcił Tarłowskiego Muller, kręcąc przecząco głową i robiąc minę pełną dezaprobaty. – Dajże pan spokój!

– To pan niech da spokój mojemu dziecku, Muller!

– Ależ ja się nad nim fizycznie nie znęcam, nie tknąłem go palcem, Herr Tarlowsky! Pan mi pewnie nie uwierzy, lecz ja nigdy nie biję więźniów.

– Bo ma pan ludzi do tego!

– To prawda, mam takich ludzi, co używają pejczy, metalowych prętów i gumowych pałek. Ja jestem gorszy od nich – używam słów. Tylko słów. Nie mówię o rozkazach, które wydaję moim ludziom – chodzi o słowa kierowane przeze mnie do wrogów. Są takie słowa, panie hrabio, przy których ból fizyczny niewiele znaczy – słowa-wytrychy rozwiązujące problemy katów, a ofiarom czyniące krzywdę największą. Trzeba tylko znać właściwy słownik i umieć z niego korzystać właściwie, to jest adekwatnie do sytuacji i warunków.

Tym razem Tarłowski nie zdołał już pohamować wzgardy:

– Mówi pan o straszeniu bądź szantażowaniu ludzi bezbronnych, ludzi całkowicie zdanych na pana łaskę, panie Muller!

– Niekoniecznie, drogi hrabio. Mówię również o dawaniu wyboru ludziom przynajmniej częściowo zdanym na samych siebie. O udowadnianiu tym ludziom, że wstręt, jaki czują wobec kata, jest niesprawiedliwy, bo sami mało się od katów różnią, są zdolni do identycznych bestialstw, do popełniania haniebnych czynów…

– Retoryczne równanie katów i ofiar to sofizmatyka czy dialektyka zbyt nędzna, bym chciał ją roztrząsać, kapitanie!

– Więc niech pan tylko słucha. Ręczę, że warto, wykłada ekspert. Ja te problemy rozwiązuję nie teoretycznie, ale praktycznie, panie hrabio, i to od dawna, od kilku lat nieomal codziennie. I gdybym musiał powiedzieć, czego przede wszystkim nauczyła mnie ta praktyka – jakiej zasady, jakiej reguły, jakiego kanonu – stwierdziłbym, że tego, iż ofiary i oprawcy są takimi samymi skurwysynami, różnice są żadne!

– Łatwo mówić, gdy się jest…

– Oprawcą?… Niech panu będzie, Tarlowsky. Ale, proszę mi wierzyć, nie kłamałem – oprawiam wyłącznie przy pomocy słów. Metody się różnią, zależnie od -osobników i od warunków; wbrew pozorom szantaż czy straszenie nie są moimi faworytami. Wolę, na przykład, okrucieństwo dawania wyboru.

– Jakiego wyboru?

– Bezlitosnego, proszę pana. Okrutnego, perfidnego, morderczego, i tak dalej – nie brakuje tu diabelskich przymiotników.

– Brakuje tylko człowieczeństwa, panie kapitanie.

– Człowieczeństwa jako baśniowego ideału. My dwaj mówimy o człowieczeństwie rzeczywistym, któremu jest do ideału bardzo daleko. Człowiek stale dostaje wybór od losu i stale źle korzysta z tej szansy. Gdy ofiara dostaje wybór od kata – dostaje wybór bez idealnej szansy i produkuje rezultat identyczny. Lub jeszcze gorszy. Rozumie pan teraz, czemu powiedziałem, że ten wybór jest bezlitosny dla ofiar. Dla oprawców jest intrygujący psychologicznie. Ktoś, kto nie zna aparatu represji, nie ma pojęcia, że stawianie ludzi przed wyborem jest pasjonującą zabawą.