– Głowa w górę, władcy dzieci. Jeszcze słonko wam zaświeci. Chociaż każdy z was jest głąb, nie śmierć dla was, ale Romb. Pewnie, że męczarnia, ale długie życie. I nie wierzcie plotkom, wciąż szerzonym skrycie. Plotkom, że skazani w Rombie wciąż błagają. By okazać łaskę, wnet ich zabijając. Bo jak przyjdzie co do czego, życie woli ludzkie ego. Instynkt samozachowawczy najsilniejszy jest i zbawczy. Najgorsze cierpienie to życia tracenie. Z pełnią świadomości, proszę jegomości. Żaden ból straszliwy, moim skromnym zdaniem, nie jest tak straszliwy jako umieranie. Wziąć to pod uwagę, oj trzeba, oj trzeba. Człowiek chce oddychać, poglądać na nieba. Chociażby w cierpieniach, ale jednak żywy, wciąż ze swego życia jest jakoś szczęśliwy. Pamiętam, jak dziadek obciął babce nogę, siekierą odrąbał, opatrzył niebogę. Babka się poddała, nic nie uciekała. Tak to samo było, tylko trochę długo, kiedy odrąbywał on jej nogę drugą. Bez cienia sprzeciwu, przyjęła to mężnie, potem do obórki pełzła niedołężnie. Czas już było doić, wielka pora była. Tak więc wydoiła, choć trochę krwawiła. No i wszystkie dzieci, co w obejściu były, mleko z krwi plamami na ten wieczór piły. Kiedy dziad jej obciął takoż lewą rękę, wytrzymała ona bez mrugnienia mękę. Gdy obrzynał czwartą, na żywo, na żywo, to ją zakneblował przeciw wszem sprzeciwom. Ale niepotrzebnie, bo ona nie wyła. Dzielnie się z swym losem całkiem pogodziła. I dopiero w tamtą nieprzyjemną porę, kiedy zobaczyła dziadeczka z toporem… Kiedy po raz piąty ona go zoczyła, to z wielkiej rozpaczy tak głośno zawyła, że aż zegar stary, dziadka łup wojenny, dla naszej rodziny skarb to był bezcenny, bo pomyślcie sami, ile w nim metalu, no więc tak zawyła z rozpacznego żalu, że aż zegar stanął na godzinie śmierci i nikto nie umie znowu go nakręcić, no więc tak zawyła w złe minuty owe, zrozumiała bowiem, że jest czas na głowę. To ostatnia była część jej wystająca, do odcięcia dziadka tak prowokująca! Został babki kadłub, tak to w życiu bywa. Lecz prawie do końca była, ach, szczęśliwa. Pogodzona z życiem, jak jaki Nihoniec, to zawyła jednak, gdy zoczyła koniec! Pogodzona z życiem, ale nie ze śmiercią, chciała żyć, choć była już kobiety ćwiercią. No, a po jej śmierci poszedł dziad do karczmy: „Tej dziwki buciki teraz przefrymarczmy!”. Miała bowiem butki, chociaż nóg nie miała, bo nietknięta była jej wyprawka cała. Dziad nie umiał jakoś tego wcale sprzedać, póki ona żyła, jakby mogła nie dać! Dziwne miał skrupuły dziadek osobliwy, dobrze go wspominam, szkoda, że nieżywy. W karczmie był przeróżnych znawcą on napoi, czasem nimi także swego konia poił. Pamiętam raz sprzedał swego konia komuś, z kim się wnet dogadał, ot po nieznajomu. Głupi to był zakup ze strony człowieka, który dziadka nie znał, bo przybył z daleka. Dziadek bowiem sprzedał Wronka pijanego, a gdy Wronek popił, grzecznym był kolegą. Wykonywał wszystkie zaraz polecenia, w ogóle nie wierzgał, w baranka się zmienił. Ale był potworem następnego rana, bo na ziemię padał, zginając kolana. Wierzgał i próbował zmiażdżyć człeka ciałem, wiem to, ja go bowiem także dosiadałem. Gryzł i łypał wrednie zza swych szarych powiek, ale co najgorsze, ciągle wył jak człowiek. Tyle różnych tonów miało jego wycie, jakby mu pisane było ludzkie bycie. Jak umysł człeka miał i nawet gardziel, tyle że on ludzi w wielkiej miał pogardzie. Jedyne, co cenił, to tylko bumbona, razem sobie wyli, aż tu bumbon skonał. Gdy to Wronek zoczył, jął go nosem trząsać. Jął nad martwym ciałkiem dziwny taniec pląsać. Potem zawył głośno i ten raz jedyny popłynęły słowa z pyska tej zwierzyny. Wszyscy to słyszeli, cała nasza wioska, jako ogierek zawył: „Armalta hangaba baba bamba basza!”. Tylko nikt nie wiedział, co znaczy ta mowa, choć wyraźna była jako ludzkie słowa. Poszli my do karczmy, bumbona upiekli, choć po jego śmierci dziadunio się wściekli. No wiadomo przecie, jak żyć bez bumbona? To jedyna ulga nam tu użyczona. Jedyne pieścidło, kiedy życie zbrzydło. Nikt tak nie pogada, nie zawyje tęsknie i nikt się chlubi takim smacznym mięskiem. A nikt z was, przywłoki, bumbona nie miewał, a przy jego śpiewie, co który to ziewał. Więc na dobrą sprawę wy nic nie tracicie. I do tego jeszcze zachowacie życie. Nie chcę więc tu widzieć żadnych smutnych minek. Każdy z was, ropuchy, ma być jak rodzynek. Słodziuśki, a jeśli trochę pomarszczony, no to od uśmiechów radością żywionych! I choć jak rodzynki słońce was wysuszy, chcę byście się śmieli głośno z całej duszy. A szczególnie do was jest ta moja mowa, oj wy głupie dziwki. Jak rodzynki, śliwki macie być do końca, tym słodsze, im suchsze od tego gorąca! Jedziemy wesoło, ze śpiewem, z radością, spotkamy się bowiem z Cesarską jasnością! A mój dziadek widział raz Cesarza w boju, kiedy jego armie przyszły tu w podboju. Siedział dziad na przyzbie i siekierę gładził, kiedy jeździec nagle płot nam w skok przesadził. Chłepcze tam koń wodę, chłepcze ją z sadzawki. Lecą hen nad polem przepłoszone kawki. Dziadek widzi, że to Wódz na koniu siedzi, on to widzi, widzi, widzą i sąsiedzi. „O panie – dziad krzyczy – uczczę ja ten dzionek!”. I odrzyna nogę jednej z swych małżonek. „Tak niezwykła, panie, jest tu twa wizyta, że o akt niezwykły sama aż się pyta”. Uśmiechnął się Cesarz, piękny jak mazepka, pogładził wnuczęta, w tym i mnie, po łebkach. Dał dziadkowi gwoździa, dziadek nie zrozumiał, ale podziękował, zachować się umiał. Bo dopiero potem gwoździe w naszych stronach stały się cenniejsze niżeli mamona. A Cesarz zawczasu wiedział, co to będzie, wiedział, że pieniądze będą jak żołędzie! O, wielki jest Cesarz, wielki niesłychanie, kiedy człek go widzi, mówi „panie, panie”! Nic innego bowiem przez usta nie przepchniesz, mówisz „panie, panie”, dopóki nie zdechniesz, z podziwu i z głodu, bowiem twoje usta nie chcą już tam wiedzieć, co to jest kapusta, nie chcą się pokalać zwyczajnym jadaniem, kiedy się cieszyły z panem obcowaniem. Tak to wielu różnych mych kolegów z wojska schudło i umarło jak grzybiarz po gąskach! I dlatego właśnie na cesarskim dworze nikt nic jeść nie może, nikt nic jeść nie może. I na ucztach jadło całe się marnuje, i nim bowiem Cesarz się nie rozkoszuje. Cesarz nic nie jada, zbyt jest na to wielki, a inni najwyżej suszą tam butelki. Albowiem łaskawie rzekł sam Cesarz ludziom, trunek jest szlachetny, racz się winem, wódzią. Więcej, zanim powiesz jakieś wielkie słowo, przepłucz najpierw usta okowitą zdrowo! Gul, gul, gul z butelki, ja też jestem wielki! Wielki mędrzec ze mnie, choć uczę daremnie! Mam za uczniów jeno tych skazańców smutnych, co by tylko chcieli przepiłować druty. Przepiłować druty, przepiłować kraty, wiozę obszarpańców, tych krwawo-kudłatych. Ach, krwawa ich dola, ach dola ich krwawa, czerwonawa jako ta klateczka rdzawa. A mój ojciec biedny znał na rdzę maść dobrą, lecz kiedyś biedaka ranił niedźwiedź w głowę, pierś i biodro. Zamroczyło ojca, mówił dziwne słowa i kazał swe rany maścią posmarować. „Co dobre dla gwoździ, dobre dla człowieka. Po gwoździach się bowiem wartość nam orzeka”. No i znikła krwawość, czerwonawa rdzawość. Znikły też rumieńce, czerwonawe wielce. Pobladł ojciec pobladł, rzygał podle skobla. W parę chwil przed zgonem, zwymiotował dzwonek. I ten dzwonek cenny, jak kawałek nieba, wynagrodził koszty, kiedy przyszło grzebać, grzebać ojca w ziemi, robić pogrzeb ojcu, pochować biedaka w jego dzieckim kojcu. Ale dziecki kojec był malutki przecie, a ojciec był wielki, wiele lat na świecie przeżył ojciec przeżył, wyrósł więc z kołyski, musielim go skroić, najpierw, hej, do miski, potem skrawki ojca wepchnęli do kojca, mięsa weszły cały, lecz kości nie chciały, na zewnątrz sterczały, smutno wystawały. Pochowalim ojca z kośćmi sterczącymi, ale pochowalim w grobie między swymi. A gdy go chowalim między opłotkami, szedł jakiś Nihoniec i zawodził „karmi!…”.

KONIEC TOMU DRUGIEGO